Dwa pączki czyli o czym „trener” wiedzieć powinien
Maraton w Poznaniu. Długo oczekiwany. Oj długo. Chociaż już wcześniej wiedziałem, że za wiele nie powalczę. Wiosenne 4 maratony, kłopoty ze zdrowiem, „setka” w Lipsku, sporo marszów w górach zrobiły swoje. By nie rzecz spustoszyły wnętrze człowiekowi. O odpuszczaniu mowy być nie mogło. Zwłaszcza, że taki los spotkał już tegoroczne maratony w Krakowie, Warszawie i Tallinie. Ale tym razem to już nawet nie o mnie chodziło. Po kilku latach swojego biegania zacząłem zamieniać się trochę w biegowego apostoła i nawracać na bieganie kogo się tylko dało. Na pierwszy ogień poszli moi uczniowie, ale niestety jak większość młodych umysłów chcieli coś szybko, zaraz, teraz i już. Moje tłumaczenie, że mają dochodzić do czegoś rok nijak do wielu nie trafiało. A już rok na to żeby pobiegać ciągłą godzinę, tym bardziej . Ale niektórzy wytrwali, choć do regularności wiele im brakowało. Na drugi ogień poszli koledzy z pracy czyli nauczyciele. To też wyzwanie duże. Nawet większe. Udało się czy nie ale dość powiedzieć, że w Poznania wystawiliśmy 6 osób z I LO w Lesznie, a mój mały samochód przypominał krzyżówkę cysterny izotonicznej i kontenera bananów. Jeśli dołączyć do tego jeszcze tych których przestraszyły lektury i kibiców z definicji i urzędu to było nas całe stadko. UKS LO Jedynka Leszno.
Niedzielnym rankiem jak jeszcze kilkadziesiąt kilometrów przed Poznaniem zaczęli mnie wyprzedzać inni maratończycy trąbiący na moje nalepki zacząłem się czuć jak w Berlinie. Pogoda dopisywała, choć moja głowa marzyła o zimnie. Liczyłem, że jak skatuję ciało w strugach deszczu to umysł jakoś zacznie pracować na innych obrotach bo ostatnio miewałem z nim kłopoty. Sprawna rejestracja, wizyta w namiocie gdzie roiło się od wszelkich powerów, newsów ale też i sidorów, skarzyńskich i adminów. Jedni w boksach, inni luzem. „Taki namiot dobrze mieć”. Po tym jak przeliczyłem wybiegane (a raczej nie wybiegane) kilometry moich podopiecznych nakazałem całemu swojemu „wunderteamowi” biec na 4.30. No całość rzecz jasna, nie na kilometr. No i jak się okazało posłuchali uważnie i tak pobiegli. Tylko o tych nieszczęsnych pączkach zapomniałem powiedzieć. No na śmierć zapomniałem.
Już na linii startowej przypomniałem sobie o ubiegłorocznym wąskim gardle tuż za startem. Teraz to dopiero będzie pomyślałem. Zanim zaczęło się odliczanie zdążyłem jeszcze usłyszeć jedną z fundamentalnych prawd o pre-maratońskich przygotowaniach z ust jednego pana Staszka skierowaną do drugiego Pana Staszka: „Stasiu, jak nie masz w nogach to Ci cholera dzisiaj już nic nie pomoże”. No i ruszyliśmy. Zmęczony sezonem biegłem sobie spokojnie na 3.25 no i tak dobiegłem niemal (3:27 nieoficjalnie bo to dziś poniedziałek). Ani się nie obejrzałem a już była meta. Chyba już dawno tak mi smutno nie było, że to już koniec. A ten podbieg w lesie to pokochałem. A Pana Staszka mijałem więc chyba nie miał w nogach, za to drugi pan Staszek miał bo wyrwał mocno i tyle go widziałem.
No ale co z tymi pączkami. A było to tak: moich debiutantów złapały jakieś dołki energetyczne a że bananów mieli dosyć, Red Bulla nakazałem z Isostarem nie mieszać więc najpierw poprosiły (Panie Dwie) jednego z kierowców czekających na zwolnienie przejazdu o batonika. I dostały. No i to uświadomiło je przekonaniu, że do maratończyków należy wszystko co w zasięgu ręki na trasie biegu. Na nieszczęście dla pewnej pani z cukierni. Na następnym dołku glukozowym Zosia (chyba najzdolniejsza z moich „podopiecznych”) nie czekała za długo i wpadła do mijanej cukierni. Poprosiła o dwa pączki. Usłyszała, że są tylko z soboty. Nie zraziło jej to i rzuciła: „niech będą”. Sprzedawczyni celebrowała jednak dalej: „ale z rumem czy z dżemem?”. Wszystko jedno. Sprzedawczyni zapakowała i stwierdziła „2,60 zł proszę”. No i tu się zdziwienie wymalowało na twarzach moich podopiecznych ”papier mamy, plastry mamy, ale pieniądze? proszę pani my tu głodne jesteśmy, no i biegniemy, my tu z maratonu.” Ciach za pączki i pobiegły za peletonem. Sprzedawczynię chyba tylko brak numeru startowego powstrzymywał od pościgu.
Cóż nie pozostaje mi nic innego jak przeprosić poznańskich sklepikarzy za te dwa pączki. W ramach trenerskiego wyrzutu sumienia, zapłaciłem dzisiaj za dwa pączki w swoim osiedlowym sklepiku i nakazałem rozdać rano pierwszym dzieciom jakie się pojawią. A ja w tym czasie pójdę kupić gazetę z listą startujących i wynikami.
Biegłem w Poznaniu rok temu, biegałem też w Dębnie i Berlinie i miałem porównanie. Ogromny krok naprzód, niemal bez wpadek organizacyjnych. Brawo organizatorzy. Geograficzna bliskość niemieckich organizatorów zdaje się robić swoje. Czyżby nie trzeba było jeździć do Niemiec żeby zobaczyć profesjonalnie przygotowany maraton? A Poznaniacy niech nie boją się dopingować. To naprawdę nie jest trudne a zabawa wyśmienita. No a ja dalej biorę się za biegowe apostolstwo. Do Dębna zamierzamy pojechać autobusem. A może to narodziny maratońskiej potęgi : UKS Jedynka LO Leszno. A potem pojedziemy do Poznania. Tym razem zrobię wykład wstępny o pączkach.
Leszno, 11.10.2004
Grzegorz Lorek
|