2012-10-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| The North Face Lavaredo Ultra Trail 2012. (czytano: 3880 razy)
Start i zarazem meta Lavaredo Ultra Trail usytuowane są w samym sercu kameralnego i pięknego miasteczka - Cortina Dampezzo. Tuż obok białego kościoła z charakterystyczną strzelistą wieżą. Miras, jako że miał dopiero startować nazajutrz rano w innym biegu (Cortina Trail 53km), podrzucił Nas z campingu samochodem niemal do samego centrum Cortiny.
Razem z Adamem przybyliśmy w okolice startu 45 minut przed 22:00. O tej właśnie godzinie miał rozpocząć się tak długo wyczekiwany przez Nas bieg. Tradycyjnie już po kilku minutach pogubiliśmy się. Profilaktycznie przeszedłem przez bramkę sczytującą chipy, aby upewnić się czy wszystko z moim ok. Po chwili udałem się pod małą scenę, na której rozpoczynała się prezentacja Elity biegu.
Były akuratnie przedstawiane najmocniejsze Teamy. Między innymi:North Face, Vibrama oraz Salomona. Oprócz Kiliana Jorneta była cała czołówka zeszłorocznego UTMB.
Zachodzące słońce, kameralne otoczenie pobliskich kamieniczek oraz cudownych, dominujących dookoła Dolomitów sprawiało niesamowite wrażenie. A wokół jeszcze setki uśmiechniętych i podekscytowanych ultramaratończyków. Miałem uczucie, że biorę udział w czymś wyjątkowym i że dla takich właśnie momentów warto żyć i wylewać hektolitry potu na całorocznych treningach. Ustawiłem się w okolicach piątego, szóstego rzędu startujących. Dzięki temu mogłem swobodnie obserwować najważniejszych herosów tego biegu.
Do jego rozpoczęcia pozostało około 5 minut. Postanowiłem, więc odpalić mojego garmina. I tu spotkała mnie niestety przykra niespodzianka. Na wyświetlaczu mojej czerwonej busoli pojawił się mało ciekawy komunikat następującej treści „ Baterie wyczerpane”. Pięknie pomyślałem. Ale jak się to mogło stać. Przecież specjalnie z samego rana dla pewności, na nowo naładowałem go na full. No tak….Pewnie jak go zdejmowałem z ładowarki musiałem przez nie uwagę wcisnąć strategiczny przycisk i tym sposobem w momencie startu bateria była całkowicie pozbawiona swojej mocy. Cóż. Trzeba będzie biec na czuja i bardzo uważać, aby się nie zagotować na pierwszych kilometrach.
Powoli ustawały ostatnie dzwięki, przeszywającego wszystkich na wskroś utworu Ennio Moricone. Spiker wraz z całą rzeszą zgromadzonych ludzi rozpoczął końcowe odliczanie.
Cinque, quattro, tre ,due, uno, START!!!!
No i się zaczęło. Ruszyliśmy. Doping zgromadzonych na początkowym fragmencie trasy kibiców był żywiołowy i głośny. Jest pięknie, pomyślałem. Przez początkowe dwa kilometry biegniemy asfaltem. Początkowo po płaskim ale z czasem powoli systematycznie wspinamy się do góry.
W pewnym momencie trasa nagle skręca w lewo i wbiegamy na szutrową drogę.
Teraz już ostro pod górę. Czeka Nas teraz 750m przewyższenie na czterokilometrowym odcinku. Nie wiem, w jakim przemieszczam się tempie. Brakuje mi gpsa jak cholera.
Zgodnie z wcześniejszymi założeniami przechodzę do marszu. Co jakiś czas ktoś lekkim truchtem mnie wyprzedza. Nauczony na zeszłorocznym TDSie wiem, że nie ma sensu teraz się tym przejmować tylko spokojnie trzeba robić swoje. Kręta droga wiedzie cały czas pod górę. W końcu osiągam jej szczytowy kres i rozpoczynam zbieg. Stromy i kręty tak samo jak pierwsze podejście. Cały czas bardzo uważam i staram się ostrożnie stawiać kroki. Momentami celowo wyhamowuje, bo zdaje się mi, że biegnę trochę za szybko. Po osiągnięciu jedenastego kilometra rozpoczynam ponowną, ale tym razem około 13 kilometrową wspinaczkę i + 850 w górę. Już na samym początku tego odcinka zaczyna coś dziwnego dziać się z moim żołądkiem. Niepokoi mnie to, ale sunę niezmiennie do przodu.
Na 18 kaemie osiągam pierwszy punkt z piciem. Jest ciepła herbata z cytryną. Uzupełniam nią bidony i gaszę pragnienie. Po kilikudziesięciu sekundach jestem ponownie na szlaku.
Po kilkunastu minutach ponownie odzywa się żółądek. Jest nie dobrze. Pojawiają się jakieś dziwne skurcze. Czuję, co raz większy dyskomfort. W pewnym momencie jestem zmuszony opuścić szlak. Za moment szybkim marszem idę dalej. Już od długiej chwili nie ma tłoku. Przede mną nie widzę nikogo. Za mną też pustki. Przez chwilę zastanawiam się czy aby na pewno idę właściwą drogą. Ale wszystko gra, bo co jakiś czas mijam odblaskowe tasiemki wyznaczające trasę biegu.
Po kilkunastu minutach ponownie odzywa się brzuch i ponownie idę zwiedzać przydrożny teren. W świadomości pojawia się obawa, że przez te moje kłopoty żołądkowe zaczynam się powoli odwadniać i tracić życiodajny elektrolit. Mam nadzieję, że to już ostatni raz i zaraz skończą się moje problemy.
Niestety podczas zbiegu z Forc. Son Forca w okolicach 28 kaema jestem zmuszony raz jeszcze zatrzymać się na chwilę. Mam dość. Jestem psychicznie zmęczony i bezsilny. A tu jeszcze dziewięć dych. Postanawiam, że na 33 km, w pierwszym dużym punkcie odżywczym na terenie Hotelu Cristallo pije dużo Coli. Albo mi to pomoże albo schodzę z trasy. Nie ma sensu dalej się tak męczyć. Wpadam na punkt i zdziwiony obserwuje jak tam mało ludzi. Kurde, co jest.
Nie widzę osób rozsiadających się na dobre tylko same harpagany, co wpadają szybko na punkt i ekspresowo go opuszczają. Wypijam grubo ponad litr Coli, uzupełniam zapasy wody i na koniec jeszcze obalam puszkowego Red Bulla. Wóz przewóz. Albo teraz skręci mi kiszki na amen albo przeżyję i będę kontynuował imprezę.
I to było dobre posunięcie. Po około godzinie wyrażnie czuję, że zaczynam się mieć lepiej i nie muszę już ganiać po krzakach. Teraz z kolei pojawiają się obawy czy aby tymi rewolucjami żołądkowymi nie wyjałowiłem się do reszty z tak potrzebnych mikroelementów. Pożeram więc przygotowane kilka dni wcześniej własnoręcznie przyrządzone batony energetyczne. Wszystkie składniki w nich naturalne. Ich skład to: płatki owsiane, słonecznik, kokos, daktyle, morele, orzechy włoskie, migdały i skórka pomarańczowa. Wszystko to bardzo dokładnie posiekane, zalane gryczanym miodem i sklejone mlekiem w proszku. Pycha. Wychodzę z punktu.
Teraz na celu mam Rif. Auronzo na 48, 5 kaemie. Tam ma być najbardziej wypasiony punkt odżywczy i zarazem jedyny przepak, na którym mam przygotowany miód z wodą i cytryną oraz ewentualnie buty na zmianę.Cały czas zastanawiam się, co mogło być przyczyną moich niedogodności żołądkowych. Przecież ja nigdy nie mam z tym problemów.
Dedukuję, kombinuję i w końcu po głębszej analizie wczorajszego menu dochodzę do konkluzji. Pieprzone frytki!!!Na dzień przed startem w czwartkowy wieczór wybraliśmy się do jednej z knajpek w Cortinie na półfinałowy mecz Mistrzostw Europy Włochy – Niemcy. Popijaliśmy tam całkiem niezłego pszeniczniaka. W pewnym momencie zachciało się Nam coś przegryźć a że karta dań była mało ciekawa to zdecydowaliśmy się na prostotę i pewniaka - frytki. Niestety te podano Nam w ogóle niewysmażone i mało smaczne. A że głodni i pochłonięci meczem byliśmy to nie marudziliśmy tylko skonsumowaliśmy je do spodu.
O zgrozo, co za głupota. I to na dzień przed tak ważnym dla mnie biegiem.
Jest nadal ciemno. Noc trwa w najlepsze. Pożyczona od kumpla wypasiona czołówka z każdą godziną traci swoją moc. Nie martwie się tym jednak specjalnie, bo w plecaku mam rezerwowego, swojego sprawdzonego kilkuletniego petzla.
Zła passa trwa jednak nadal. Staram się przekształcać przeciwności losu w wersję optymistyczną i doszukuję się w tym wszystkim pozytywnych aspektów. Najważniejsze w końcu, że cały czas zmierzam do celu. Odcinek, którym teraz podążam ma 15, 5 kilometra i +1200.
Podłączam się na jakiś czas do trzech Włochów i przez kilkadziesiąt minut idę zaraz za nimi. W pewnym momencie odpuszczam, bo chłopaki napierają za szybko jak dla mnie. Z czasem docieram na dłuższe wypłaszczenie i zauważam, że teraz biegnę wzdłuż brzegu całkiem sporego jeziora. Patrzę na przygotowaną przeze siebie mapę i profil trasy.
Do przepaku mam jedynie 4, 5 km! Ale mój optymizm tak szybko zgasł jak się pojawił. Przewyższenie, bowiem na tym krótkim fragmencie trasy sięga +750m. Zaczyna się, więc powolna wspinaczka. Kijki okazują się teraz nad wyraz pomocne. Z każdą minutą robi się, co raz jasniej. Powoli, z otchłani ciemności zaczynają wyłaniać się przepiękne Dolomity.
Podejście zdaje się nie mieć końca. Jest bardzo ciężkie. Wyprzedzam kilka osób, które odpoczywają przy najbardziej ekstremalnych fragmentach trasy. Przecinam asfaltową drogę wiodąca do Schroniska i wspinam się nadal po szlaku. Po kilkunastu minutach ukazuje mi się niesamowity widok, zapierający na chwilę oddech.
Przede mną rozpościera się skąpane we wczesno porannym słońcu Tre Cime di Lavaredo. Bajka, poezja, czad i nie wiem, co jeszcze. Jednym słowem - Magia!!!!!
Bezpośrednio pod tymi Trzema Majestatycznymi Wieżami jest długo wyczekiwane przeze mnie Schronisko będące zarazem Przepakiem i Punktem odżywczym. Przy wejściu na teren wokół niego odbieram worek ze swoimi rzeczami i udaje się na bok. Zawartość jednolitrowej butelki z miodem i cytryną pochłaniam na miejscu. Drugą półtoralitrową rozlewam do trzech półlitrowych bidonów, które mam ze sobą cały czas. Ściągam mokrą, przepoconą bluzę z długim rękawem a na jej miejsce zakładam białą "tegoroczną rzeżnicką” koszulkę z krótkim.
Jest 15 minut po piątej rano. Na niebie nie ma ani jednej chmurki i czuć jak temperatura powoli rośnie. Wedle wczorajszych prognoz w ciągu dnia ma być bardzo ciepło. Butów nie zmieniam. Jest sucho a więc potrzeby nie ma. Coś tam mówię do siebie pod nosem. W pewnym momencie biegacz, który siedzi parę metrów ode mnie zagaduje do mnie po polsku. Jest nim Leszek z Warszawy.
Okazuje się, że weszliśmy na punkt niemal jednocześnie. Oddajemy przepakowe worki na ich pierwotne miejsce i udajemy się do budynku. A w środku full wypas. Jak w dobrej restauracji. Wszystko ładnie i obficie wystawione. Nie wiadomo, na co się zdecydować. Wiem, że powinienem teraz zjeść konkretny posiłek. Bardzo ważne, że mam apetyt. To znak, że organizm zaczął ponownie normalnie funkcjonować.
Wcinam dwie duże miski pysznego gorącego bulionu z gęstym makaronem a na deser pochłanaim banana. Nie rozsiadam się jednak tylko na stojąco konsumuje posiłek. Po kilkunastu minutach spędzonych na Przepaku wspólnie z Leszkiem wychodzimy ze Schroniska. Postanawiamy, że dalej ruszamy razem. Wystarczająco długo byłem w bezruchu, bo jak zwykle zaczyna mną trząść z zimna. Już tak po prostu mam. Wiem jednak, że jak ruszę tyłek i zacznę napierać to po kilkunastu minutach minie. Na ten czas w nogach mamy 48, 5 km z przewyższeniem +2800m
Około kilometra biegniemy razem. W pewnej chwili Leszek stwierdza żebym biegł dalej sam, bo dla niego za szybko. Żegnamy się w pobliżu miejsca gdzie rozpoczyna się prawie dziesięciokilometrowy zbieg. Podążam teraz przepięknym fragmentem trasy. Po lewej stronie mam cały czas Tre Cime. W tym wczesno-porannym słońcu, ale tym razem od drugiej strony wyglądają nadal czarodziejsko.
Pomimo że cały czas ostrożnie i uważnie stawiam kroki, co jakiś czas rzucam spojrzenie na otaczającą mnie okolice. Biegnę w dół i nawet udaje się mi wyprzedzić kilku biegaczy. Obecnie trasa to strome kamienne, kręte ścieżki. Cały czas trzeba wyostrzać wzrok i szukać optymalnego miejsca dla stóp.
W pewnym momencie zaczyna się z lekka wypłaszczać i ukazują się drzewa. Korzystam z okazji i po raz czwarty i ostatni udaje się w ustronne miejsce. Wracam na trasę i zrównuje się z jednym gościem. Przez długą chwilę w milczeniu biegniemy jednym tempem. Czuje, że obojgu Nam to pasuje. Wymieniamy spojrzenia i nawiązujemy dialog. Do komunikacji używam swojego drewnianego angielskiego. Okazuje się, że mój kompan ma na imię Zikica i pochodzi z Macedonii. Oprócz biegania pasjonuje się wspinaczką oraz górskim rowerowaniem.
Wydaje się mocny. Na tą chwilę mamy 58 kilometrów w nogach, czyli prawie półmetek. Wspólnie dobiegamy do 66 kaema, na którym znajduje się punkt w napojami. Szybko się na nim uwijamy i lecimy dalej. Czeka Nas teraz 6 km pod górę przy +600. Idziemy szybkim tempem. Często dajemy sobie zmiany a przy krótkich wypłaszczeniach podbiegamy.
Zaczyna robić się gorąco. A jest dopiero około ósmej rano. Pogoda jest piękna a niebo niczym niezmącone. Średnio mnie to jednak cieszy, bo wiem, że za niedługi czas będzie Nas ona niszczyć. Do podziwiania widoków warunki są za to idealne. Na tym etapie biegu i przy tym zmęczeniu krajobrazy jednak już nie smakują tak jak powinny. Wyprzedzamy na podejściu dwóch biegaczy i po godzinie z haczykiem jesteśmy na szczycie. Teraz osiem kaemików w dół. A mniej więcej w połowie zbiegu na 75km czeka na Nas punkt odżywczy. Ponownie szybko się na nim zbieram.
Zakica rozsiada się na trawie i majstruje coś ze swym butem. Daje mi znaki abym ruszał, że za chwilę mnie dogoni. Wypijam jeszcze kubek Coli i i informuje obsługę punktu, że do końca pozostał Nam tylko maraton do pokonania. Robi się wesoło.
Po kilkunastu minutach biegniemy ponownie razem. Wkrótce kończy się zbieg. Patrzymy na mapę żeby zorientować się, co Nas teraz czeka i prawie równocześnie zaczynamy kręcić głowami. Mamy teraz do pokonania sporą Golgotę. Jedenaście kilometrów pod górę i jedyne +1100. Jak tam dotrzemy będziemy mieć połknięte 91 kilometrów.
Przechodzimy przez mostki nad urwiskami a to, co widzimy w odchłani przyhamowuje Nas mimowolnie. Ponownie nieprzeciętność tych gór urzeka Nas swoim obliczem. Napieramy równo i trzymamy tempo. Jeden trzyma się drugiego. Dzięki temu jest mniej czasu na chwile słabości i zwątpienia. Jest już upalnie i zero cienia. Dookoła tylko skały i kamienie. Teren całkowicie odkryty. Jak tylko na szlaku pojawia się choćby mała strużka wody, chłodzimy zrazu nią Nasze rozgrzane głowy.
W pewnym momencie wyprzedza Nas szybkim tempem pięcioosobowa grupa biegaczy. Jesteśmy totalnie zaskoczeni prędkością, z jaką się poruszają jak i świeżością postaci. Co jest grane...
W końcu trybimy. To czołówka z Cortiny Trail – biegu na 53km, który rozpoczął się o godzinie 9 rano. Ich trasa w 90 % zawiera się w Naszej. Kiedy mijają Nas kolejni zwracam uwagę, że mają inne numery startowe i wszystko się w pełni wyjaśnia.
Poruszamy się teraz szerokim korytem wyschniętej rzeki, która pewnie pełnie swojej mocy ukazuje po zimie, kiedy topnieją masy śniegu zalegające pobliskie szczyty . Po burzach i ulewach chyba również. Podłoże składa się z średniej wielkości białych kamieni. Jest tylko delikatnie pod górę a więc staramy się biec. Wyprzedzający Nas Cortinowcy wywierają na Nas presję i podświadomie bardziej się sprężamy.
Od czasu do czasu na naszej drodze pojawiają się małe strumyki, które musimy jakoś pokonać. Gdybym był w pełni sił ich przeskoczenie nie stanowiłoby najmniejszego problemu. Obecnie jednak już nie. Przy drugim wpadam do wody i przemaczam buty. Przy kolejnych już się nawet nie silę na skakanie tylko człapie po wodzie. I tak mam już buty mokre a sił, co raz mniej. Powoli zbliżamy się do bardzo ostrego podejścia. Patrząc przed siebie obserwuję jak w oddali małe sylwetki ludzi podążają na szczyt, którego jeszcze tak naprawdę nie widać. Ale który musi być już blisko.
Zikica daje zmianę. Nie dotrzymuje mu jednak kroku. Czuje, że opadam z sił. Mówię mu żeby napierał sam. Odchodzi mi w oczach. Cały czas go jednak obserwuję jak ostrymi skosami wspina się do góry. Zastanawiam się czy nie odpocząć. Odganiam jednak szybko te myśli i powoli przemieszczam się do góry. Masowo wyprzedzają mnie ludzie z Cortiny. Nie robię z tego jednak tragedii, bo wiem, że tak być po prostu musi. Kiedy jednak wyprzedza mnie dwóch gości z numerami, Lavaredo Ultra Trail czuje lekkie ukucie. Właśnie odezwała się we mnie moja ambicja. Moja wkur..... ambicja!
Dlatego idę parę metrów za nimi i staram się utrzymywać ich tempo. Dzięki Nim trzymam fason i mobilizuje się do większego wysiłku. Wypatruje zwieńczenia wspinaczki, ale przed sobą mam ciągle tylko skalne schody i piękne widoki. Bardzo zmęczony osiągam w końcu długo wyczekiwany cel. Jestem nieżle ujechany. Słońce dodatkowo naparza w najlepsze. Podążam teraz w miarę łagodnym, serpentynowym zbiegiem w dół. Po trzech kilometrach dobiegam do jego końca. Jestem na kolejnym Punkcie. Osiągnąłem 94 kilometr biegu.
Jeszcze nie doszedłem do siebie do końca po ostatnim podejściu. Czuje, bowiem że nadal jest ze mną nie najlepiej a kryzys nie minął. Mam ochotę usiąść na parę chwil, ale nie robię tego. Wiem, że jak będę po tym chciał ruszyć na nowo to będzie jeszcze ciężej niż obecnie. Nie jem nic bo już mam odrzut. Moje batony też jakoś dziwnie straciły swój smak.
Przezornie zjadam jedynie żela energetycznego którego łatwo popchać wodą. Piję dużo, a nawet bardzo dużo różnych płynów i moczę głowę zimną wodą. Jestem pozytywnie zaskoczony, że pomimo upału woda i cola jest schłodzona i przyjemna do picia. Uzupełniam bidony i jak najszybciej opuszczam Punkt, aby już nie patrzeć na odpoczywających ludzi. Boję ulec się pokusie chwilowego relaksu.
Przy wyjściu zagaduje mnie siedzący na ławce, Zikica.
Znów kombinuje coś przy swoim bucie. Moją łamaną angielszczyzną mówię mu, że już idę, że mam kryzys, że jest mocniejszy ode mnie i że na kolejnym podejściu mnie na pewno dogoni. Kiwa głową. Ruszam, więc. Po kilkuset metrach delikatnego zbiegu przecinam dwupasmową szeroką asfaltową drogę i rozpoczynam wędrówkę ku kolejnemu celowi.
Teraz „tylko” 6 km przy +600 w górę i będę na kolejnym punkcie. W dalszym ciągu mam bardzo ciężki okres. Dodatkowo zaczynają bardzo mocno piec mnie stopy. To bezwarunkowo efekt całkowicie przemoczonych wcześniej butów. Teraz w pełnym słońcu stopy najnormalniej się zaparzyły. Czuje się tak jakby ktoś w kilkunastu miejscach ponacinał mi je ostrą żyletką.
Mimo wszystko powoli prę naprzód. Na szlakach pojawia się, co raz więcej turystów. W pewnym momencie zagaduje jednego z Nich, która godzina. Miły człowiek pokazuje mi zegarek. Jest 12:30. Przeliczam, dedukuję i wychodzi mi, że jest całkiem nie żle.
Do mety mam około 20 kilometrów a na trasie jestem 14, 5 godziny. Jest, więc szansa, aby zrobić dobry wynik i złamać 20h. Taki przecież rezultat marzył mi się w przedbiegowych kalkulacjach. Jestem przecież na ostatnim długim podejściu. Póżniej pozostaną mi tylko jeszcze dwa, ale w miarę krótkie do pokonania. Na deser za to dziesięć ostatnich kilometrów w dół.
Moja ocena sytuacji wydaje się wielce prawdopodobna. Dostaje motywacyjnego powera. Nie myślę już o zmęczeniu tylko o dobrym wyniku na mecie. Działa to na mnie budująco i przekłada się na wzrost tempa. Żwawiej niż dotychczas wyprzedzam kolejnych turystów.
Niedługo zdobywam szczyt - Rif. Averau. Na górze jest pełno ludzi. Podziwiają przepiękną panoramę Dolomitów i grupę skał - Cinque Tori. Na moment w biegu, rzucam wzrokiem w ich kierunku i zasuwam w dół. Nogi mam już ołowiane. Mogę jednak biec. Nie to, co rok temu podczas TDSu. Wtedy bardzo często na ostatnich zbiegach mogłem tylko iść. Teraz stopy mam o wiele bardziej stabilne i ląduje na nich pewnie. Jestem po prostu dużo lepiej przygotowany. Pomykam, więc do przodu i ku mojemu zdziwieniu zaczynam wyprzedzać ludzi z „Cortiny Trail” którzy jeszcze nie tak dawno mijali mnie pod górkę.
Dodatkowo mnie to łechce. O 14: 05: 55 melduje się na ostatnim punkcie pomiaru czasu. Jest on ulokowany na 100,6 km. Jeszcze tylko sześć kaemów przy jedynym +300m wzwyż a póżniej ponad dziesięciokilometrowy down hill, prawie do samej Cortiny. Błyskawicznie gaszę pragnienie i ostatni już raz uzupełniam moje bidony. Do jednego ładuję coca colę. Jest mocno gazowana. Ponad połowa ucieka mi z bidonu już po kilku minutach. Salomonowe bidony są za mało szczelne i nie trzymają gazowanych napojów.
Niby o tym wiedziałem wcześniej testując je wielokrotnie na treningach, ale tak bardzo pragnąłem coli, że zapomniałem o tym. Napierając pod górę tracę dystans do przemieszczających się przede mną. Na krótkich zbiegach odrabiam straty z nawiazką. I tak do sto siódmego kilometra. W końcu docieram do miejsca skąd droga prowadzi już tylko w dół. Osiągnąłem 107 kilometr a to oznacza koniec wspinania.
Zbieg rozpoczyna się przyjemnie. Jest w miarę łagodny ,usypany drobnymi kamieniami. Można zasuwać. I tak czynię. Wyprzedzam ponownie kilka osób z „Cortiny”. Widząc mój numer startowy z biegu głównego kręcą głowami z uznaniem i krzyczą GRANDE. Robi mi się przyjemnie. Zbiegam naprawdę mocno.
Mięśnie dolnych kończyn już bolą i szczypią. Mam wrażenie, że moje nogi obecnie ważą dwa razy więcej niż na początku. Kolana i stopy trzymają się jednak dobrze. Jest, więc w miarę bezpiecznie. Na 110 kilometrze mijam ostatni punkt z płynami i żarciem. Znajduje się obok bardzo ładnego jeziora. Aż by się chciało tam wskoczyć na chwilę. Nie zatrzymuje się nawet, aby ugasić pragnienie.. Mam jeszcze zapas wody w jednym bidonie i postanawiam, że musi mi wystarczyć. Jestem w cugu i nie chcę się z niego wytrącać.
Nóżka podaje, więc nie ma, co psuć. Po chwili wbiegam do lasu. Nie biegnie się już tak przyjemnie jak parę minut temu. Zaczynają się strome zbiegi, na których jest mnóstwo wyrw i korzeni. Kamieni też. Czasami trzeba odbić kilka metrów w bok i biec bocznymi wąskimi ścieżkami. Po głównej drodze się po prostu nie da. Wyprzedzam dwóch gości tym razem z Lavaredo. To jest coś!!! Cortinowcy tak nie cieszą. Ci z wizerunkiem TRE CIME na numerach startowych, bardzo. Po chwili mijam jeszcze jednego z mojego biegu. I jak tu nie biec szybko, kiedy takie nagrody po drodze rozdają.
Wybiegam z lasu. W oddali, w dole widzę moją białą wieżę. Tam jest meta. Mam główny cel w zasięgu wzroku. Nie zwalniam. Skończyło się już definitywnie ostre zbieganie. Chwilę biegnę szutrem, który po kilkuset metrach przechodzi w asfalt. Czuję, że zaczynam się gotować. W lesie był cień. Teraz teren jest całkowicie łysy a asfaltowa nawierzchnia dodaje temperatury. W godzinę z haczykiem zbiegłem 1000m w pionie. Tu na dole jest jeszcze kilka stopni cieplej. Wypijam ostatnie reszki płynów.
Dobiegam do pierwszych zabudowań. Miejscowi wychodzą i częstują wodą. Nie zatrzymuje się, bo 100m przed sobą mam upatrzonego dużego gościa w biało czerwonej bandamie. Stawiam, że jest z mojego biegu. Nie mylę się. Wyprzedzam go, kiedy przy następnych zabudowaniach polewa głowę.
Pokonuje kolejny kilometr, wbiegam na dwupasmową drogę i mijam, co raz gęściejsze zabudowania. Powietrze nagle staje w miejscu i robi się jak w ukropie. Jakaś kobieta za pomocą węża ogrodowego polewa chętnych biegaczy. Dalej biegnę wzdłuż wybetonowanego koryta rwącej rzeki. Po kilkuset metrach przede mną pojawiają się kilkunasto stopniowe schody. Strasznie się ślimaczę pokonując tą przeszkodę.W międzyczasie wyprzedza mnie dwóch gości z Cortiny. Przecinam ulicę i po kolejnych, ale już krótszych schodach podążam do góry. Ta końcówka jest masakryczna a organizatorzy zdają się nie mieć dla Nas serca.
Jestem już praktycznie w samym centrum miasta. Ktoś kieruje ruchem i każe mi skręcać w wąską uliczkę w prawo. Po chwili kolejny zakręt w prawo i jestem już na głównym deptaku miasta. W oddali widzę granatowo czerwony baner mety. Postanawiam nie finiszować na maksa tylko podelektować się tą piękną chwilą. Nie ma tłumów, ale kilkadziesiąt osób mocno klaszcze i dopinguje.
Rozglądam się po bokach i odwzajemniam brawa. Podnoszę kijki do góry i w końcu przekraczam upragnioną metę.
Zatrzymuje się kilkanaście metrów za nią. Ktoś z orgów mi gratuluję. Nie mogę się skupić. Zbyt dużo bodżców spłynęlo na mnie w jednej chwili. Dopiero teraz do mnie dociera jak strasznie jestem zmęczony. Podchodzi do mnie dwóch Włochów, z którymi mijałem się parę razy na trasie. Ściskamy sobie dłonie i wzajemnie gratulujemy. Patrzę na zegar na wieży. Jest 16:10.
Odbieram granatową finisherkę i chwiejnym krokiem idę po piwo. Przecież pić mi się chce jak cholera. Wypijam błyskawicznie. Nie smakuje mi jednak tak jak zwykle po większym wysiłku. Czuję, że jestem bardzo słaby. Biorę butelkę mineralnej i stwierdzam, że muszę się koniecznie gdzieś położyć. Podchodzę pod scenę i zauważam, że na jej na deskach dogorywa kilka osób. Miejsce jest zacienione. Tego właśnie teraz pragnę. Wdrapuje się po schodkach, ściągam plecak i walę się na glebę. Robi mi się trochę lepiej.
Leżę i słyszę donośny głos spikera, który zapowiada kolejnych finiszujących. W pewnym momencie krzyczy - Zikica Ivanovski. To mój Macedończyk. Pasowałoby wstać, aby go uściskać, ale nie mam siły się ruszyć. Pomimo że dookoła żar leje się z nieba, mi tradycyjnie zaczyna się robić chłodno. Leżę tak jeszcze kilkadziesiąt minut. W końcu zaczynam analizować sytuację i dochodzę do wniosku, że muszę się przemóc i wstać.
Schodzę ze sceny i napotykam Mirka. Właśnie ukończył Cortinę. Jest Mega zadowolony. Ja wyglądam dużo mniej euforycznie. Stwierdzamy, że musimy teraz coś zjeść. Nie mam absolutnie apetytu, ale wiem, że tak trzeba. Muszę koniecznie pobudzić organizm z tego letargu. Idziemy na halę sportową, która pełni funkcję po biegowej jadłodajni. Zawieruszyłem gdzieś kupon na żarcie, ale po krótkich pertraktacjach otrzymuję posiłek. Jest nim fasola i makaron. Mam nadal awersje na stały pokarm.. Zmuszam się, więc do połykania pojedynczych kęsów. W bólach, ospale zjadam pół nałożonej porcji.
Postanawiamy z Mirasem, że wracamy na Camping. Perspektywa mało zachęcająca, ale nieunikniona. Całe szczęście, że te dwa kilometry są prawie cały czas w dół. Gdy docieramy na miejsce biorę długi ciepły prysznic. Ubieram długą bluzę i kładę się na chwilę do namiotu. Fatalne samopoczucie mija a zastępuje je duże zmęczenie. Ale nie na tyle duże, aby już się kłaść spać na amen.
Po jakiejś godzinie idziemy, z Mrkiem do campingowej restauracji, aby coś normalnego zjeść i coś normalnego wypić. Jesteśmy jednomyślni. Wybór pada na pizze i pszeniczną piankę. W międzyczasie rozmawiamy o Naszym Adamie, który jeszcze jest na trasie. Jestem pewien, że przybędzie z tarczą. Znam tego zakapiora i wiem, na co go stać. Pochłaniam dopiero, co podaną pizze wielkimi oczami. Ale, pomimo że jest pyszna mój żołądek jej się opiera. Małymi gryzami jednak daje radę.
Dopijając piwo dostaję smsa od Agusi.
Uzyskałeś czas 18.:10:56 I zająłeś 33 miejsce. Dopiero jutro zacznie to do mnie docierać.
Wyniki czołówki.
The North Face Lavaredo Ultra Trail 120km - mężczyźni
1. Iker Karrera (ESP) 12h:26m:29s
2. Sebastien Chaigneau (FRA) 12h:42m:30s,
3. Nemeth Csaba (HUN) 13h:42m:03s
4. Zigor Iturrieta (ESP) 14h:00m:41s
5. Christian Insam (ITA) 14h:29m:05s
The North Face® Lavaredo Ultra Trail 120km - kobiety
1. Francesca Canepa (ITA) 15h:58m:02s
2. Fernanda Maciel (BRA) 16h:29m:02s
3. Katia Fori (ITA) 17h:28m:39s
4. Margaretha Fortmann (AUS) 19h:18m:19s
5. Marta Poretti (ITA) 19h:19m:58s
W biegu wystartowało 520 osób a ukończyło 367. Poniżej miejsca Polaków:
Lavaredo Ultra Trail:
33 KORAB ROBERT 18:10:56.
105 PAWEL SZCZOTKA 22:02:24.
146 POLTORAK KRZYSZTOF 23:09:40.
234 GOEBEL ADAM 25:29:39.
279 SZABLICKI ALEKSY 27:05:09.
294 WOJCIECHOWSKI PIOTR 28:08:07.
313 KAMINSKI WIESLAW 28:44:57.
Cortina Trail 53 km
271 Mirosław Dyk
Moje międzyczasy i zajmowane miejsce na kontrolnych punktach:
km 33.300 79 miejsce
km 48.500 56 miejsce
km 66.100 49 miejsce
km 94.000 44 miejsce
km 100.600 37 miejsce
km 120.000 33 miejsce
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu dario_7 (2014-01-03,13:56): Ech Roberciku, półtora roku minęło, a Ty pamiętasz to wszystko jakby wydarzyło się wczoraj. I wcale się nie dziwię. Tamten LUT był - jak się domyślam - ze dwa razy trudniejszy od zeszłorocznego. Tym bardziej podziwiam Twoje wyczyny i czytając takie opisy nogi same rwą się do biegu. Wciąż się łudzę, że też jeszcze kiedyś spróbuję... ;) A co do frytek, to może one Tobie zaszkodziły właśnie dlatego, że były pieprzone?... :D TREBI (2014-01-03,14:01): W tym roku Daruś odpuszczam jak wiesz LUTa. Ale na 100% tam jeszcze będę chciał w przyszłości wystartować! Mam nadzieję że ponownie razem tam jeszcze śmigniemy i spędzimy bardzo przyjemnych kilka dni w cudownych Dolomitach:)
dario_7 (2014-01-03,14:02): To nie jest nowy wpis? :))) dario_7 (2014-01-03,14:03): Póki co sobie o Tym marzę... oby się kiedyś spełniło! :) TREBI (2014-01-03,14:04): Daruś , to jest część artykułu który kiedyś był opublikowany na MP. Postanowiłem go jednak dla potomnych umieścić dodatkowo w moim blogu:) dario_7 (2014-01-03,14:07): I słusznie, bo warto! Napisz coś jeszcze o ostatnim Lavaredo! Chętnie poczytam! :) TREBI (2014-01-03,14:15): Jak wena przyjdzie to nie wykluczone;)
Katan (2014-01-03,17:34): Rzadko czytam tak długie wpisy - ale ten jest super - więc przebrnąłem od początku do końca - gratulacje slawek.n (2014-01-03,21:20): Uwielbiam Twoje weny :) snipster (2014-01-04,16:39): szkoda, że zima w lecie pokrzyżowała nam w 2013 wycieczkę i trasy się pozmieniały... ale może kiedyś ;) perseverance (2014-01-04,23:03): Super relacja! :) Też mi się marzy wystartować w tym biegu... TREBI (2014-01-04,23:48): dzięks chłopaki:)
|