Pod koniec ubiegłego roku w RUNNER’S WORLD nr 5/2008 przeczytałam artykuł Marka Dudzińskiego „Wokół Mount Blanc”. Temat bardzo mnie zainteresował, gdyż właśnie byliśmy (grupa leszczyńskich maratończyków: Wiesiu Prozorowski, Paweł Banaszak, Magda i Jarek Dawidziak, Przemek Piechowiak i my „Walczaki” ) w trakcie załatwiania formalności związanych z zaklasyfikowaniem się na trasę CCC (Courmayeur-Champex-Chamonix) biegu Ultra-Trail du Mont-Blanc 2009.
Musieliśmy udokumentować, że „nadajemy się” na uczestników takiego ekstremalnego biegu, ukończenie Biegu Rzeźnika czy Sudeckiej Setki dawało 1 pkt. – minimum kwalifikacyjne na trasę CCC. Artykuł Marka dał mi wyobrażenie o czekającym biegu. Czasu na przygotowania było sporo – 8 miesięcy. Aktywnie przepracowałam zimę – bieganie , narty zjazdowe i biegowe, w tym udział w Biegu Piastów. Sezon biegowy rozpoczęłam udziałem w Półmaratonie w Poznaniu, potem przebiegłam towarzyski Maraton w Ustce.
Góry zawsze mnie urzekały, dlatego perspektywa biegu wokół Mount Blanc ekscytowała mnie. Ukończyłam wprawdzie Jungfrau Marathon (2007r) i Zermatt Marathon (2008r) ale być w samym sercu Alp na dystansie 98 km i z przewyższeniem +5505 m i -5690 m to prawdziwe wyzwanie.
W maju odszukałam listopadowo-grudniowy numer RW by ponownie przeczytać artykuł Marka. Po uważnej lekturze stwierdzałam, że muszę zmienić plan treningowy i poważnie zabrać się do pracy. Świetnym sprawdzianem okazał się VI Bieg Rzeźnika – 12 czerwca o wschodzie słońca wyruszyłam z Leszkiem (regulamin biegu określał start w zespołach 2 osobowych) z Komańczy, by po 17 godz. i przebiegnięciu 78 km z przewyższeniem +3235 m i -3055 m dotrzeć do Ustrzyk Górnych.
Wystartowaliśmy w strugach deszczu, który przez 5 godz. utrudniał nam bieg i spowodował, że bieszczadzki czerwony szlak stał się bardzo grząski, były odcinki gdzie brnęliśmy w błocie po kostki. Satysfakcja z ukończenia biegu była niemała, ale uświadomiłam sobie jak trudny będzie bieg wokół Mount Blanc, gdzie przewyższenie jest o 2300 m większe i dystans o 20 km dłuższy.
Strach zmotywował mnie do dalszych treningów: 18 lipiec – Bieg na Śnieżkę, 26 lipiec – Bieg na Śnieżnik, 1 sierpień – I Maraton Karkonoski, 3 weekendy w sierpniu w Masywie Śnieżnika, gdzie trenowałam bieganie z kijkami i camelbakiem. I tak zbliżył się 23 sierpień - termin mojego urlopu i wyjazdu do Szwajcarii. Wyruszyliśmy busem, zespołem 6 osobowym ( z nami jak zwykle Lidka Prozorowska – nasz fotoreporter) do Finhaut – urokliwej szwajcarskiej miejscowości przy granicy z Francją, gdzie Wiesiu zarezerwował nam bazę noclegową.
Trzy dni spędziłam z mężem i przyjaciółmi biegaczami wędrując po alpejskich szlakach, zaaklimatyzowałam się dobrze i nacieszyłam oczy pięknymi widokami. W przeddzień biegu tj. 27 sierpnia – pojechaliśmy do Chamonix, aby odebrać pakiety startowe i poczuć już atmosferę wielkiego biegowego święta. Przy pięknej słonecznej pogodzie dostojny Mount Blanc pokazał nam swoje oblicze. W dobrych nastrojach wróciliśmy do Finhaut ; jednak z godziny na godzinę bojowy duch ulatniał się.
Jeszcze wieczorem sięgnęłam po relacje Marka z ubiegłorocznego biegu CCC, aby przemyśleć jak rozłożyć siły i zmieścić się w limitach czasowych na poszczególnych punktach kontrolnych. Posłusznie o godz. 21 byliśmy już w „łóżeczkach”, ale o śnie nie było mowy, słyszałam wszystkie nocne godziny wybijane przez zegar na wieży miejscowego kościoła.
I tak nastał dzień 28 sierpnia 2008, zanotowany dużo wcześniej w kalendarzu wielkimi literami: ULTRA –TRAIL DU MONT-BLANC CCC 2009. Godz. 6 rano – nie ma mowy by cokolwiek przełknąć, do startu pozostały 4 godziny. Jedziemy do Chamonix , gdzie czekają autobusy by przewieźć nas tunelem pod Mount Blanc do Courmayeur. Z numerem 8539 stanęłam w ponad dwutysięcznym tłumie na starcie. Jest to szczególny moment, kiedy miewa się różne stany emocjonalne – radość, duma, obawa, ciekawość, solidarność, lęk, nadzieja …, właśnie nadzieja, że osiągnę metę w Chamonix, towarzyszyła mi po usłyszeniu Marsylianki.
Przy pięknej słonecznej pogodzie i aplauzie mieszkańców miasteczka wystartowaliśmy o godz. 10. Przed nami 98 km trasy przez 3 kraje i 5 szczytów i świadomość, że przez 26 godzin nie „zmrużę oka”. W biegu towarzyszył mi mąż Leszek, będzie nam raźniej w dwójkę – powiedział. Początek był fantastyczny – bufet w Refuge Bertone o 12:09, pierwszy szczyt Tete de la Tronche 2584m osiągnęłam bez zadyszki, potem zbieg do Refuge Bonatti (14:42) i pierwszy odpoczynek w Arnuva (15:56) – zmiana skarpetek i ciepły posiłek (rosołek z pajdą chleba był pierwszym moim posiłkiem tego dnia).
Oby tak dalej – pomyślałam. Wokół piękne widoki, alpejskie ośnieżone szczyty cieszyły oczy; to właśnie dla takich widoków chciałam uczestniczyć w tym biegu. Przed nami wielobarwny sznurek biegaczy wyznaczał trasę, widzieliśmy jak bardzo trzeba będzie się wspinać na drugi najwyższy szczyt biegu Grand Col Ferret 2537m. Lubię podejścia, dlatego na szczyt dotarłam dość szybkim i miarowym tempem o godz. 17:37.
Nawet nie uświadomiłam sobie, że przekraczamy granicę włosko-szwajcarską. Do La Fouly przyjemny zbieg i 40 km zaliczone. Kolejny posiłek, uzupełnienie wody w camelbaku i zmiana skarpetek. Zaczęło robić się chłodno, zmieniłam krótkie spodenki na nieco dłuższe za kolana i w drogę. No i jak się później okazało wszystko co przyjemne skończyło się, szlak zmienił się z wygodnego piaszczystego na strasznie nierówny i kamienisty.
Zaczęło się ściemniać i musiałam sięgnąć do plecaka po czołówkę. Zbieg do Praz de Fort i podbieg do Champex-Lac dłużyły mi się bardzo. Znacznie zmalało tempo. Szczególnie przy zbiegu bardzo uważnie stawiałam stopy, gdyż w pewnym momencie stawiając nierówno nogę poczułam ostry ból w kostce lewej stopy – przypomniała o sobie dawna kontuzja. W Champex-Lac był wyznaczony kolejny limit czasu: 23:20, ja zameldowałam się tutaj o 22:19, a więc nie było jeszcze tak źle, ciągle utrzymywałam godzinę „zapasu”.
Ta godzina bardzo przydała się w nocy, którą wspominam niemiło (delikatnie mówiąc). Dwa nocne szczyty: Bovine i Catogne zaliczyliśmy w gęstej mgle, przenikliwym chłodzie i mżawce. Po raz pierwszy pomyślałam niesympatycznie o organizatorach – trzeba być bardzo złośliwym, aby wyznaczyć trasę prawie pionowo w górę i po ostrych kamieniach. Przy podejściach radziłam sobie dobrze i nawet miałam satysfakcję prowadząc za sobą długi „sznurek lampek”.
Gorzej było przy zejściach, utykałam z nogi na nogę i wiele osób mnie wyprzedzało. Do miejscowości Trient (70 km) trzeba było dotrzeć o 3:45. ja byłam o 3:16, a więc mój zapas czasu zmniejszył się z godziny do 30 minut. Na dłuższy odpoczynek nie mogłam sobie pozwolić, gorąca kawa, kilka plastrów salami i sera dodały mi sił. Czułam się dobrze, żaden kryzys mnie nie dopadł, tylko pęcherz na pięcie trochę dokuczał. Jeszcze tylko 28 km - pocieszałam się w myślach i wierzyłam, że damy radę. Odcinek trasy z Trient przez przedostatni szczyt Catogne do Vallorcine to tylko 10 km.
Mnie pokonanie tego etapu zajęło 3,5 godziny!. Był to chyba najgorszy mój odcinek – ciemno, zimno i do domu daleko … Powoli zaczęło świtać, gdy zbliżałam się do Vallorcine. Hura, jesteśmy już we Francji i do Chamonix coraz bliżej. Była godzina 6:50 kiedy weszłam do namiotu, w którym mieścił się ostatni bufet. Zdziwiłam się jak wiele osób kończyło na tym etapie bieg i oddawało numery startowe. Na wcześniejszych punktach też widziałam sporo osób kończących swoją przygodę wcześniej.
Do mety pozostało tylko 18 km, nie wolno się poddawać. Kilka łyków pepsi coli, ciasteczko i trzeba było wychodzić z punktu. Zapowiedź organizatora: za 3 minuty kończy się limit czasu, uświadomiła mi, że jestem już 21 godzin w trasie i sił mi ubywa. W tym momencie przypomniałam sobie, że Marek też miał rok wcześniej na trasie CCC 5 godzin na pokonanie ostatniego odcinka i musiał walczyć za czasem na końcu. Przyszła natychmiastowa mobilizacja – zażyłam odżywkę z magnezem i poczułam po kilku minutach przypływ sił.
Wola walki był tak silna, że zaczęłam wyprzedzać osoby przede mną i wejście na ostatni szczyt La Tete aux Vents wspominam z przyjemnością. Ostatni limit czasowy 10:45 organizator wyznaczył na La Flegere, ja zameldowałam się tutaj o 10:10. Do mety miałam tylko 7 km i prawie 2 godziny czasu. Luzik, na pewno zdążę, pomyślałam. Na zejściu do mety znów traciłam cenne minuty wypracowane wcześniej podczas podchodzenia, pozwoliłam wielu osobom wyprzedzić się. W chwili gdy ujrzałam zabudowania Chamonix poczułam wielką radość i siłę, aby biec. Słyszałam okrzyki, oklaski, Jarek włożył mi do ręki polską flagę.
Ze łzami w oczach, ale bardzo, bardzo szczęśliwa wbiegłam na metę o godz. 11:36. Moja radość była tym większa, gdyż mogłam cieszyć się razem z Leszkiem, który towarzyszył mi na całej trasie i był wielkim wsparciem; to właśnie jemu zawdzięczam ukończenie tego cudownego, ale jakże trudnego biegu.
Na mecie w Chamonix czekali już koledzy, którzy wcześniej pokonali trasę: Wiesiu Prozorowski (19:30), Paweł Banaszak (23:24) i Paweł Droździk, kolega maratończyk z Nysy (21:18); Magda i Jarek Dawidziak ukończyli swoją przygodę z Mount Blanc w Champex-Lac na 55 km.
Zaraz po biegu zgodnie stwierdziliśmy: „nigdy więcej …”. Minęły zaledwie 2 dni i już w drodze powrotnej do Polski zaczęliśmy planować start w Ultra-Trail du Mont-Blanc TDS tj. 106 km wokół Mount Blanc.
|