| Autor: biegowaamatorszczyzna, 2015-03-08, 21:48 napisał/-a: LINK: http://biegaczamator.blog.pl/
Na cytadeli dzisiaj pojawiłem się w okolicach godziny 9.00 Planowałem tak, być, by spokojnie zaparkować, odebrać pakiet i rozgrzać się jak należy. Kiedy podjechałem pod moje praktycznie stałe, parkingowe miejsce z pewną nutką zgrozy wygrywającą smętną melodię w duszy ujrzałem szereg samochodów zastawiających cały mój ulubiony obszar zostawiania samochodu. Ale jak to się mówi, ktoś tam ma czasem szczęście i udało mi się wypatrzeć jedno, jedyne wolne miejsce, gdzie niezwłocznie stanąłem. Smętne zawodzenie w mojej duszy przemieniło się w nutki tryumfem zdobione. Kiedy już zgodnie z zasadami sztuki zaparkowałem, mogłem pójść szukać miejsca, gdzie jeszcze mnie nie było, a gdzie być powinienem, czyli tam gdzie pakiety dawali. Znałem rejon, gdyż od ponad dwóch lat co sobotę tutaj bywam i są na cytadeli miejsca, które znam jak własną kieszeń. W końcu, to niemal mój drugi dom.
Bez problemu znalazłem punkt, gdzie wszystko się miało zacząć . Bramka startu, będąca jednocześnie bramką mety do której prowadziła alejka flagami różnymi zdobiona. Znalazłem na liście moje nazwisko i numer startowy i poszedłem odebrać, to co mi było przynależne. Sam pakiet, jako to pakiet, numer startowy, isotonic, do dosyć fajny bukłak biegacza do napojów o różnym stężeniu wyskokowości. Ale może wyskokowości jest złym określeniem, bardziej by pasowało biegalności. Pakiet, jak pakiet, ze te pieniądze, które za niego daliśmy trudno coś więcej oczekiwać. Tuż obok stała plastikowa puszka, zdobiona serduszkami, gdzie oczywiście datek złożyłem. Gdyż jak wcześniej pisałem, tak wypadało, należało i na tym temat zamknijmy. Kiedy odebrałem co trzeba, poszedłem do samochodu, gdzie przyczepiłem mój numer startowy, a resztę pakietu pozostawiłem i wróciłem do strefy, gdzie początek wszystkiego zostanie dany.
Od jakiegoś czasu byliśmy we dwójkę z jednym ze znajomych parkrunerów, czyli Przemkiem, z naszej ekipy parkrun pędziwiatrów, do których ja swoim czasem nawet nie śmiem się zbliżyć. Po krótkiej chwili obgadywania organizatorów ( mam nadzieję, że im się nie czkało), poszliśmy rozkoszom rozgrzewającym się oddać. W czasie procesu obgadywania, ze szczególnym podziwem spoglądaliśmy na zbiórkę tłumu wolontariuszy pod dzwonem, wsłuchujących się w głos tego, co zadania rozdzielał. Była ich cała armia, ale jak już nie raz pisałem, oni są mocą napędową wszystkich biegów. Jak to klasyk powiadał: bez wolontariuszy nie ma niczego. No, ale już wracam do rozgrzewki. Nie byliśmy sami w tym tańcu wprowadzającym do głównych pląsów biegających. Między innymi w oczy rzuciło się młode dziewczę, które z wyjątkową zaciętością i profesjonalizmem w rytmie przygotowującym się zanurzało. Z podziwem obserwowaliśmy kocie ruchy, swoją ukrytą drapieżnością pewne obawy wywołujące. Po chwili muzyka rozbrzmiewająca w naszych duszach i takt naszej rozgrzewce nadająca zamilkła i ponownie wróciliśmy do strefy startu. Tutaj spotkaliśmy pewną bardzo miłą znajomą panią z rodziny szpiku i z nią oraz jeszcze jedną, oczywiście jak wszystkie nasze biegające panie piękną i cudowną ustawiłem się do zdjęcia. Zdjęcie w objęciach dwóch pięknych kobiet. Czego więcej można chcieć od życia? Nie muszę dodawać, że Przemek oczywiście także zachciał się dołączyć i kolejne zdjęcie mieliśmy już zrobione w bardziej klasycznym układzie dwie na dwóch, albo dwóch na dwie, jak kto woli.
No, ale już przyszedł czas końca miłych zdjęć i tańców wprowadzających, gdyż na główny parkiet taneczny, znaczy się biegowy zostaliśmy zaproszeni. Tłum biegaczy stanął kornie w grupie błyskając dumnie kolorystyką swoich numerów startowych. Ci, którzy na 6 km gorącą czerwienią zdobieni, czy którzy na 12 błękitem malowani. Przed startem pobudzony lekką falą lęku, czy dam radę spytałem o możliwość zmiany dystansu w czasie biegu i usłyszałem, że jak co to tylko zgłosić na mecie będę to musiał. Więc w spokoju stałem, że jak co, to po 6 w najgorszym wypadku powiem pas. No, ale tuż obok stały śliczne panie, które także błękitem 12 km do pokonania na numerach startowych się wyróżniały i co one dadzą radę, a ja nie? Takie buntownicze myśli już mi po głowie zaczęły płynąć. I znowu kobiety mnie wezmą? No, ale nie było co gdybać, bo zaczynam odliczać od 10 do 1 i już start, huk, strzał i ruszamy, jak zawsze każdy własnym wewnętrznym ogniem napędzany, którego paliwem jest świadomość dystansu, który mamy do pokonania.
I znowu biegnę po jakże znanych mi alejkach, ale tym razem w drugą stronę. Niby trasa znana, tyle razy na parkrun pokonywana, ale zupełnie inna. I to było coś innego, a jednocześnie pięknego. Biegniemy sobie radośnie prosto, a tu nagle jeden zakręcik, drugi i widzę przed sobą ostry podbieg w górę na sporym odcinku między dwoma z czerwonej cegły ścianami się ciągnący. Ale nic biegnę spokojnie z grupy obok mnie biegnących moc czerpiąc. I ta moc mnie napędza. Ale to dopiero początek, co będzie dalej? Sam się siebie pytam, gdyż biegniemy po rejonach, w które się przedtem nie zapuszczałem, odkrywając nowe, jakże rozkoszne, ale jednocześnie groźne oraz siły z ciała wysysające zakamarki cytadeli. I znowu wbiegamy na trasę znaną z parkrun tuptania, ale biegniemy w odwrotnym kierunku, czyli nie do mety, ale do startu się kierując. Pogoda cudowna, słońce na naszych policzkach radosne wzorki maluje, delikatny wietrzyk chłodzi rozgrzane czoła, a wysoko zawieszony postrzępiony kobierzec chmurnej bieli uśmiecha się do nas.
I znowu, jak co tydzień wbiegam do rosarium, ale tym razem znowu z odwrotnej strony biegnąć w przeciwnym kierunku, niż podczas naszych cotygodniowych parkrun śmigań. I wybiegamy z rosarium długą, lekko zakręconą aleją przed siebie się kierując. Cały czas biegnę spokojnie mając przed oczami grupę biegaczy i starając się ich trzymać. W pewnym momencie minąłem jedną panią przybijając z nią piątkę, a po chwili dwie następnie wesoło je pozdrawiając. Na panie moje wyprzedzenie, dosyć motywacyjnie zadziałało, gdyż nie minęła długa chwila, a cała trójka minęła mnie niczym pociąg ekspresowy na torach radośnie pohukujący. I po chwili znowu podbieg i zbieg i prosta i zakręt i ślimak i nie wiadomo co jeszcze, ale mocno tempo hamujące. Ale biegnę swoje, bo przecież nie odpuszczę. I ponownie wbiegamy na znajome parkrun trasy, ponownie w przeciwną stronę prowadzące. I znowu prosta i znowu zakręt i ktoś mnie wyprzedza z wyjątków zaciętą miną, innym razem mi się udaje zostawić kogoś za sobą.
I już widzę metę i rozdzielenie tras: 12 km prosto, 6 km skręcamy do mety. Zbliżam się do rozwidlenia walcząc ze sobą. Może dosyć, może starczy, w końcu za tydzień kolejne 10 km na Maniackiej, więc może teraz spokojnie
Ale już moje drugie ja, jak na mnie nie wrzaśnie, jak się nie oburzy: ty cieniasie, speniasz, nie dasz rady, poddasz się? Jak możesz tak myśleć? 12 km biegiem marsz ale już. Raz dwa, raz dwa. No i co było robić
Pobiegłem prosto. Biegłem a słońcem malowane powoli budzące się trawy uśmiechały się do mnie. Stojące po bokach wolontariuszki zachęcały i podtrzymywały na duchu głośnym: dacie radę, dacie radę. I co ja nie dam rady? Więc znowu przemierzam tą samą trasę co przed chwilą. I znowu walczę z podbiegami, zbiegami, zakrętami, agrafkami, spiralami i wszystkim co tylko wyobrazić sobie można. W duszy rozlega się tylko jedna prośba: oby nie być ostatnim, oby nie być ostatnim. Staram się trzymać tempo na poziomie grupy przede mną biegnącej, nie zbliżając się zbytnio do tych, którzy za mną biegli.
Każdy metr, to ja zwykle ładowanie moich wewnętrznych akumulatorów, to ogień w duszy płonący, to radość, entuzjazm, który trudno zrozumieć komuś, kto rozkoszom biegającym się nie oddaje. To trzeba przeżyć, poczuć i wtedy się rozumie, co tutaj wypisuję. I znowu rosarium, drugi raz dzisiaj pokonywane znane i nieznane zakamarki Cytadeli. Jak dom, w którym mieszkamy, ale całego nie znamy i w końcu jego tajemnice odkrywamy. I znowu jeden, drugi i trzeci podbieg. A w tym wszystkim na ostatnim kilometrze król podbiegów. A w zasadzie dwa połączone ze sobą. Podbieg na dochodzenie, a w zasadzie na podbieg. Ale jakie pożary duchowo-fizyczne wyzwala. I już czuję zapach mety, która przyciąga mnie do siebie swoją magnetyczną mocą. I już widzę bramkę mety. Staram się rozpędzić, mijany przez jednego biegacza, potem biegaczkę. I tuż przed metą dobiega do mnie jeszcze jedna pani. Rozpędzam się starając wejść w jej tempo biegu. Pani chcąc mi pomóc wyciąga do mnie swoją rękę. Chwytam ja i trzymając się ręce z motywującym okrzykiem radości przekraczamy linię mety. Uczucie wręcz nieziemskiej rozkoszy duszę mi rozpala. Dziękuję bardzo pani na mecie, odbieram medal i zdaję chip. Mam chwilę na drobną refleksję. Dobiegłem, dałem radę. A był hardcore. Nasze parkrun bieganie co tydzień na cytadeli jest jak szkoła średnia. A tutaj dzisiaj to był uniwersytet. I dałem radę Miejsce, czas? Czy to ma znaczenie? Klasycznie mniej więcej w środku stawki na moim dystansie czyli 81 miejsce, a czas 1 godzina i niecałe 5 minut. Jak mam być szczery na początku trochę się obawiałem, czy dam radę w limicie 1 godziny i 30 minut się zmieścić. Na szczęście były to zupełnie płonne obawy. Na mecie jeszcze Roberta dłużej znanego spotykam, który dzisiaj nie biegł, tylko własnemu dziecięciu towarzyszył, gdyż w stanie chorobowym się znalazł. Mam nadzieję, że do Maniackiej wydobrzeje. Co rezultatów to Radek wygrał, inny parkrun znajomy także w 5 się znalazł, Przemek był 17. Piszę tutaj o 6 km. Na dłuższym dystansie, pani na którą z takim podziwem patrzyliśmy także w dziesiątce się znalazła a wśród pań zapewne w ścisłej czołówce. A ja wiadomo, cichy, skromny i pokornego serca pełen
Jeszcze jedna drobna uwaga. Zdjęcia na Facebook, które mój wpis swoim artyzmem ozdabiają są autorstwa pani Sandry Afek. Teraz ze spokojem ducha i radością w sercu moje wejść w nowy tydzień. W przyszłą sobotę kolejny hardcore. Rano o 9.00 jak co tydzień Cytadela i parkrun, czyli moja klasyczna piąteczka, a potem o 12.00 Maniacka Dziesiątka. Znowu będzie jazda bez trzymanki. Już się cieszę.
|