2015-02-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wbrew trendom mody (czytano: 1804 razy)
Naprawdę nie rozumiem co się nie podoba w ożenieniu skarpetek z sandałami. Do niedawna sam twierdziłem, że taki zestaw chwały nie daje i w życiu bym go nie założył. Jednak drugi tydzień o tym intensywnie myślę i po rozważeniu wszystkich za i przeciw dochodzę do wniosku, że nie ma co pochopnie skreślać sprawdzonych rozwiązań. W końcu trzeba jakoś przebrnąć przez letnie miesiące, a latanie w pełnych butach przy plus 30ºC nie jest jakoś specjalnie atrakcyjne. Za to skarpetki i sandały to jest coś w czym od biedy da się wytrzymać. Ba, kto wie, może nawet polubić. Niestety innych możliwości nie widzę, albo raczej nie chcę widzieć, bo alternatywa nie jest zbyt estetyczna.
Skąd takie moje skłonności do filozofowania na temat mody? Wszystko przez Skorpiona w Narolu zorganizowanego w dniach 13-15 lutego przez KInO Inochodziec z Pawłem Szarlip na czele. W założeniu 50 km szukania lampionów po wąwozach, krzakach, polach, lasach, bunkrach, porzuconych klasztorach i drogach, które podobno 40 lat temu nawet faktycznie istniały. Dla szaleńców była jeszcze trasa na 100 km, a dla rekreacji zabawa na 20 km. Oczywiście odległości umowne i możliwość nabicia dodatkowych kilometrów całkiem realna, gdyż to bardzo demokratyczny sport i każdy wybiera trasę sobie sam. Ja swoją wybrałem w wariancie 17, 16, 15, 13, 12, 11, 10, 8, 14, 9, 6, 7, 3, 1, 2, 4, 5, 18.
I zanim pomyślicie sobie „ło Jezu ale gupek zostawił 18 na koniec”, to za moim wyborem kryła się „myśl”, a nade wszystko głęboki strach, abym nie skończył tak jak w zeszłym roku na Skorpionie w Goraju. Wtedy to była moja pierwsza poważna InO i tam strasznie dałem ciała. Nie podbiłem trzech PK, a wszystko przez zły wybór trasy. No dobra, może nie wszystko tylko odrobinkę, bo prawda jest taka, że nie miałem po prostu kondycji i przegrałem ze skurczami. Nie mniej, od imprezy w Goraju minęło 12 miesięcy, za sobą mam 11 pięćdziesiątek na orientację, kondycja ciut lepsza, ale od tamtej pory jak tylko organizator daje nam wybór to najpierw biorę góry i bezdroża, aby kończyć po płaskim i najlepiej po asfalcie. Tak więc PK 18 zostawiam na koniec mimo, że miało mnie to kosztować dodatkowe kilka kilometrów. W zamian w razie problemów będę miał więcej czasu na ganianie po lesie za dnia po południowo-wschodnim rogu mapy.
Strategia przyjęta, taktyka też prosta jak budowa cepa: po płaskim i z górki bieg, a pod górkę marsz. I tak dopóki sił starczy. A jak nie starczy to z godnością i wrodzonym wdziękiem przemieszczać się jakkolwiek, byle do bazy.
Punkt 8:00 ruszamy z rynku. Machamy łapkami Wójtowi Narola, który nas gości, i wio. Na starcie sporo znajomych twarzy. Mam mocne postanowienie zrobienia całej trasy w limicie. Tak mocne, że choć jest mój ulubiony towarzysz z Kraśnika, to nie proponuję wspólnej podróży. Do PK 17 biegniemy razem z Przemkiem i Pawłem, którego poznaliśmy na Mordowniku. W nocy było diabelnie zimno i droga jest elegancko zmrożona. W dzień miało być nawet do +9ºC, więc trzeba się streszczać, aby zrobić jak najwięcej trasy zanim zaczniemy jazdę figurową na błocie. Pomysł był taki, aby punkt wziąć od południa, ale szybko przekonujemy się, że droga z mapy to pojęcie zaorane. Szybki powrót na główną drogę, skręt w wąwóz i po chwili jesteśmy na punkcie. Podbijamy i rozstajemy się z Przemkiem, który zmierza na PK18.
Razem z Pawłem tymczasem ciągniemy dalej na Brzeziny Bełżeckie i PK16, który postawiony jest na końcu wąwozu. Za Kolonią Brzeziny skręcamy w las i na dzień dobry spotykamy starego diabła, który nieźle nas poharatał na Mordowniku. Jak to kurde jest, że mamy środek zimy, w lesie trochę śniegu, szaro – buro, a jedynymi intensywnie zielonymi roślinami są jeżyny. Może trochę przyklapnięte pod śniegiem, ale nie mniej czepliwe i równie uciążliwe jak latem. Na szczęście szybko trafiamy na drogę, która zaprowadziła nas aż pod sam punkt.
Na mapie przelot z PK16 na PK15 nie prezentuje się zbyt atrakcyjnie. Wygląda na drałowanie z nosem w kompasie, albo nabijanie dodatkowego kilometra, czy dwóch. Rzeczywistość jest bardziej łaskawa i trafiamy na niezaznaczoną na mapie drogę, która jak po sznurku doprowadza nas do linii energetycznej przebiegającej obok miejsca oznaczonego jako Kotajce. Dalej wędrujemy wzdłuż linii aż pod sam punkt. Podbijamy i szybciutko na kolejny.
Lampion PK13 widać z daleka. Stoi dokładnie na rozstaju dróg, właśnie w takim miejscu, które krzyczy „choć! weź mnie, jestem stowarzyszony”. Kółeczko sugeruje, że prawdziwy punkt powinien stać nieco bardziej na południowy-wschód. Włazimy w las, własną krwią karmimy jeżyny, a punktu nie ma. Do punktu dobiega Jurek Ścibisz i trzeźwo zauważa, że punkt na rozstaju jest 1,5 mm od środka kółka, a to oznacza, że zgodnie z regulaminem jest prawidłowy (może być przesunięcie o max. 2 mm). W takim razie bierzemy co jest i witamy się z lasem i pagórkami, które tak mnie postraszyły przed startem.
Okazuje się, że nie było się czego bać. Na PK12 (zdaje się, że to na zboczu Krągłego Goraja) nawet nie trzeba się wspinać, a podejście na PK11 (Długi, albo Szeroki Goraj) to największe wzgórze na całej trasie. Innych górek poza Wielkim Działem, który omijamy łukiem, nie ma. Trasa jest pofałdowana, ale bez wspinaczek.
PK 12 to jeden z bunkrów, które pozostały po radzieckich umocnieniach ciągnących się wzdłuż granicy z III Rzeszą, wytyczonej po podziale Polski dokonanym w 1939 r., zwanych Linią Mołotowa. Jesteśmy w części Linii oznaczonej jako Rawsko – Ruski Rejon Umocniony. Ciekawostki o historii umocnień w tym rejonie można znaleźć tu: http://www.kriepost.org/index.php?option=com_content&view=article&id=25:fortyfikacje-rawskiego-rejonu-umocnionego-linii-mootowa-na-poudniowym-roztoczu&catid=11:publikacje&Itemid=5
Na PK11 rozstajemy się z Pawłem i każdy z nas goni króliczka w swoim tempie. Do PK10 znowu jest wygodna droga. Wyraźnie Organizatorzy postanowili nas nie męczyć utrudnioną nawigacją, bo przecież nie będziemy ich podejrzewać, że są leniuszkami, którzy rozstawiają punkty nie wychodząc z samochodu ;o) Punkt jest w zrujnowanym klasztorze oznaczonym jako Monastyrz. Choć może „zrujnowany” to za mało powiedziane, bo wygląda jakby go po prostu rozebrano. Zostały tylko zakratowane wejścia do piwnic, odrobina murów i kilka tablic informacyjnych. Nie mniej miejsce ma swój klimat i bogatą historię. Zawsze w takich opuszczonych miejscach, które kiedyś były całkiem ruchliwymi wioskami, czy osadami, mam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy. Tym razem jestem sam, nie ma nawet odrobiny wiatru, a cisza jest niemal absolutna. Nie, żebym był strachliwy, ale jakoś tak... Poza tym śpieszy mi się bardzo. Tak... Właśnie z tego powodu.
Na PK8 czeka ognisko w miejscu, które oznaczono jako Diabelska Jaskinia. Choć w zasadzie to zwykła dziura w ziemi. Przelot trochę zakręcony, bo obecne ścieżki z tymi z mapy grają nieco średnio, ale droga bez większej historii. Pod samym punktem tracę na chwilę czujność i ląduję na asfalcie. PK musiałem minąć o nie więcej jak o 100 – 200 m i nawet dymu nie zauważyłem. Strata niewielka, a w zamian spotykam Radka, który ciąga siostrę po trasie TP20. Mamy kilka chwil na rozmowę przy ognisku i ciepłej herbacie.
W trasie jestem od blisko 4 godzin, na liczniku nieco ponad 25 km. Jest na tyle dobrze, że zaczynam marzyć o złamaniu 10 godzin, bo to co przede mną nie wygląda na trudniejsze, niż to, co mam za sobą.
Na PK14 postanawiam iść przez las wąwozem, którego wlot jest tuż przy PK8. Trochę przedzierania się przez krzaki, ale trafiam na całkiem wygodne niezaznaczone na mapie ścieżki, które prowadzą pod sam punkt. Schodzę do wąwozu może jakieś 200 m na południe i bez problemu wychodzę na lampion. Ukształtowanie terenu gra, więc podbijam i na kompasie lecę prosto na zachód. Trafiam na kolejny wąwóz, którego nie było na mapie. Droga, której nie ma na mapie, to rozumiem, ale cały wąwóz i do tego jeden z głębszych na całej trasie? Dziwne. Na mecie dowiem się, że stał tam stowarzysz i niektórzy nawet skusili się na niego.
Przez Wolę Wielką, gdzie przy cerkwi był PK9, zmierzam na PK6, który był przy kolejnym bunkrze na trasie. Po dyskusji z Radkiem przy ognisku i rzucie okiem na jego mapę wiedziałem, że można się tam spodziewać innych bunkrów z lampionami. Dotarłem na skraj lasu i włącza mi się komplikator. Zamiast iść skrajem lasu drogą zaznaczoną na mapie. Grzeję w dół nieoznaczoną na mapie ścieżką prosto do wąwozu. Zgodnie z mapą przede mną ma być bunkier na odkrytym terenie. W rzeczywistości jest zadrzewione wzgórze, do którego trzeba dotrzeć przez zaorane pole. Próba ominięcia problemu kawałkiem trawy między lasem a polem kończy się niekontrolowanym szpagatem. Zanim rozchodzę naciągniętą pachwinę i znowu dam radę truchtać minie ładnych parę kilometrów. Na razie muszę cofnąć się drogą na wzgórze i po małej podpowiedzi konkurencji trafiam na właściwy bunkier.
Kolejny punkt to znowu bunkier, tym razem na zboczu Wielkiego Działu. Lekko przestrzeliwuję i budzę się na skraju lasu. W sumie niewielka wtopa, ale strasznie irytująca.
Podbijam PK7 i przede mną długie przeloty po drogach oraz łatwe punkty, aż do PK4. Jedyny problem, to błoto. Słońce świeci, zero chmur i temperatura pewnie w okolicach 10ºC. Wszystko płynie. Aż trudno uwierzyć, że przed 7 jak szukałem sklepu, to na termometrze w samochodzie miałem minus 12ºC. Z naturą nie wygram, błota nie ominę, więc człapię do przodu.
Na PK2 jestem niemal dokładnie po 8 godzinach i 15 minutach. W nogach mam prawie 45 km i gęba mi się śmieje, bo idzie mi świetnie. Oczywiście jak na moje możliwości, bo harpagany z czołówki na metę dotarli po mniej niż 7 godzinach.
PK4 zaczynam szukać od zachodu z drogi w wąwozie. Idąc wzdłuż młodnika trafiam na kolejną drogę, przy której jak przypuszczam powinien być lampion. Jeszcze zanim zaczynam szukać spotykam po raz kolejny konkurencję, która swym rozsądkiem już raz mi pomogła na PK13. Uważa, że droga na której stoimy to chyba nie ta droga, na której ma stać lampion. Przed sobą mamy jednak wyraźny początek wąwozu, a punktu nie ma. Jestem skłonny wpisać BPK opierając się na stwierdzeniu kolegi, że już szukał w okolicy. Jurek liczy, mierzy i robi wszystko tak, jak wytrawny nawigator. Systematyczne podejście do tematu i zero nerwowego czesania terenu. Udziela mi się jego spokój i zaczynamy schodzić wzdłuż wąwozu. Ja dołem, on górą i po chwili punkt się znajduje. Droga z mapy, którą rysowano w latach 70-tych, też się znajduje. Tyle że niemal zarośnięta. Przybijamy i razem biegniemy do Jędrzejówki.
Na rogatkach tej wioski robię pierwszy poważny błąd tego dnia. Zamiast trzymać się kolegi, który wybiera nieco dalszy wariant, ale bez ryzyka, postanawiam pobiec własną drogą. Mój wybór był słuszny i po kilku minutach dobiegam do rzeki, ale wykonanie fatalne. Teraz powinienem pójść w górę rzeki i po 600 metrach znaleźć punkt. Tymczasem po drugiej stronie rzeki pojawiają się koledzy z TP100. Chwilę z nimi rozmawiam, pokazuję jak dojść do drogi na Narol (przed chwilą ją przekraczałem), a po pożegnaniu... przechodzę kładką przez rzekę, która ma w tym miejscu z 5 metrów szerokości i co najdziwniejsze nie rejestruję tego w pamięci. Kompletna amnezja.
Kiedyś zdarzyło mi się coś podobnego na Jaszczurze w Mielniku. Tyle że tam, stojąc na jedynym skrzyżowaniu we wsi wdałem się w dyskusję z tubylcem i nie zauważyłem tego skrzyżowania. Polazłem dalej prosto i obudziłem się dopiero na końcu wsi. Wtedy straciłem kilka minut. Teraz dużo więcej. Co robiłem przez ten czas? Wszystko. Liczyłem odległości, namierzałem się, czesałem las, wracałem na ścieżkę, przeklinałem organizatorów za brak punktu i siebie za brak czegoś do picia. Ba nawet znalazłem jakiś ciek wodny o szerokości metra, który radośnie uznałem za Tanew. Wszystko mi pasowało, tylko punktu nie było. No i może zakola, bo kanałek był prosty jak w mordę strzelił, co mnie jakoś nie dziwiło.
Zastanowiło mnie dopiero to, dlaczego co jakiś czas pojawiają się na południe ode mnie światełka latarki, ale żaden z zawodników do mnie nie dociera. W akcie desperacji postanowiłem sam dotrzeć do światełek i po jakiś 100 metrach natknąłem się na rzekę. Nie taką jak ta popierdułka, przy której robiłem z siebie kompletnego osła, ale taką prawdziwą, której na sucho nie dało się przejść bez mostku. Punkt był dosłownie po drugiej stronie. Na brodzenie w wodzie jeszcze nie miałem ochoty, więc bieg do kładki i powrót wzdłuż rzeki do punktu. Według loggera moje gapiostwo kosztowało mnie dodatkowe 4 km i stratę ponad godziny.
Zły jak cholera biegnę na Pizuny. Potem dalej, aż do skrzyżowania. Drogę na wschód uznaję za zły wariant i lecę ścieżką na północ. Wylatuję z lasu i na wyciągnięcie ręki widzę samochody przejeżdżające co jakiś czas drogą Lipsko – Łukawica. Przed sobą mam eleganckie twarde pole (po zmroku mróz znowu chwycił) porośnięte czymś o dziwnym zapachu. Szczęśliwy jak nie wiem co gnam przez to pole w kierunku drogi. Do linii energetycznej szło nieźle. Za linią pole się skończyło i zaczęło się bagienko zarośnięte niskimi krzakami. Niby było ścięte lodem, ale na przeprawę nie miałem ochoty.
Zresztą kto szedł po zamarzniętym bagnie, to pewnie będzie wiedział o czym piszę. Wierzchnia warstwa gleby to taka dość luźna mieszanka lekkiej ziemi, jakby z kompostownika, ale stale mokra. Jak to zamarznie, to ta ziemia puchnie. Widać to najlepiej tuż przy małych oczkach wodnych, gdzie tafla jest twarda, a dookoła robi się taki jakby obwarzanek. Jest sztywny, bardzo kruchy i nie trzyma ciężaru. Noga w to wchodzi jak w masło. Czasem nawet po kolana.
Wracam na pole do linii energetycznej, aby iść wzdłuż niej na wschód do drogi. Dochodzę do lasu i koniec. Nie da się pod linią iść, bo rośnie tam mieszanina jeżyn i wysokich krzaków. Las wzdłuż linii też nie do przejścia z podobnych powodów. Za to młodnik w kierunku drogi asfaltowej wygląda obiecująco. W końcu to przecież tylko 200, góra 300 metrów i będzie droga.
Jak zaczynam się przedzierać jest godzina 19 z minutami. Półgodziny później po kąpieli w rowie, stałem na czymś co wygląda jak zaorane pole, ale skiby mają po blisko metr wysokości. Nie wiem czym leśnicy orzą, ale to musiały być cholernie duże maszyny, aby mogły wyorać karpy z ziemi. Problem polegał na tym, że nie widziałem gdzie jestem, gdzie jest droga do której zmierzam, ani skąd przyszedłem. Byłem tak skołowany, że nie potrafiłem nawet powiedzieć, czy czerwona strzałka na kompasie to południe, czy też północ. Jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje mi się czekanie na przejeżdżający samochód.
Wreszcie coś przejechało. W kierunku drogi nie dało się przejść, ale na wschód jakoś pomału to szło. O 20 wychodzę wreszcie na drogę. Wciągu ostatniej godziny dwa razy wykąpałem się, uda i ręce podrapałem do krwi oraz przebrnąłem całe 800 metrów. No i złapałem pasażera na gapę, którego odkryłem dopiero w domu w butach. Nie mniej sezon na kleszcze mogę ogłosić za otwarty.
Na drogę wyszedłem niemal dokładnie przy tablicy „Dom modlitwy w Pizunach. 1500 m Zapraszamy”. Bez komentarza. Nawet nie byłem w stanie być na siebie zły.
O 20:15 podbijam PK18 i mam upragniony komplet. Wlokę się asfaltem do Narola i w bazie melduję się po 12 godzinach i 52 minutach, co pozwala mi na zajęcie 34 miejsca na ok. 70 osób startujących. W nogach mam 66 kilometrów 380 metrów, z tego pewnie ze 12 km zupełnie zbędnych. Przemek którego towarzystwem wzgardziłem dotarł półtorej godziny wcześniej też z kompletem PK. Na pocieszenie mam świadomość, że nie podbiłem żadnego punktu stowarzyszonego.
A wracając do mody, od której zacząłem. Połamałem kolejne paznokcie u nóg i znowu mam sine. Ot taki skutek uboczny zabawy w orientację i dłuższych dystansów biegowych. Nie jestem w stanie temu zapobiec, ale sandałki, skarpetki i nic nie będzie widać. :o))
Wiem, że w relacji mieszam strasznie czas przeszły i teraźniejszy, ale w mojej głowie cały czas jestem na trasie. Może mi to ujdzie na sucho ;o) W marcu wybieram się na Złoto dla Zuchwałych. Gdyby ktoś potrzebował transportu z Warszawy, albo mógł mnie zabrać, to proszę o kontakt na jareba@interia.pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu osasuna (2015-02-27,07:54): fajną imprezę zaliczyłeś kolego :) niestety z moją orientacją nie mam co startować, byłbym dużo gorszy od Ciebie, a impreza Złoto dla Zuchwałych odbywa się niedaleko na rzut kamieniem Mahor (2015-02-27,13:30): Do tej pory sądziłem że to tylko zabawa dla harcerzy... jareba (2015-02-27,16:41): Dla harcerzy, sprzedawców, urzędników, rolników, kobiet w ciąży i panów z wózkami. Byle dotrzeć na start, a dalej jakoś idzie :o)
Osasuna, kiedyś o tym korespondowaliśmy. Zawsze chętnie przygarnę towarzysza podróży i wszystko pokażę na trasie. Nawigowanie jest proste. Przynajmniej póki wiesz, gdzie mniej więcej jesteś ;o)
|