2009-12-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Moje biegowe spełnienie w 2009 roku. (czytano: 1671 razy)
W kwietniu pobiegłem maraton w Krakowie w 3:30, czym poprawiłem życiówkę o całe 22 minuty. No i pięknie. Początkowo byłem zachwycony, upojony wręcz uzyskanym wynikiem. Jednak kiedy ochłonąłem i na spokojnie przeanalizowałem ten start, to doszedłem do wniosku, że wynik owszem bardzo dobry, ale styl absolutnie nie taki, jak sobie wymarzyłem.
Naczytałem się książek Jurka Skarżyńskiego i wbiłem sobie do głowy, że drugą połowę maratonu mam biegać trochę szybciej niż pierwszą. Jako, że w Krakowie wyszło odwrotnie, to było co poprawiać. Co prawda 2 czerwcowe maratony (Toruń i Visegrad) pobiegłem w stylu satysfakcjonującym (druga połowa 2 minuty szybciej niż pierwsza), ale to nie były starty na wynik, a raczej towarzyskie, czyli to ciągle nie to, choć już blisko. Tak więc w lipcu zdecydowałem się podjąć wyzwanie ponownego przygotowania się na ok. 3:30 w którymś jesiennym maratonie. No i oczywiście na zrealizowanie mojej obsesji, czyli przebiegnięcia szybciej drugiej połowy dystansu niż pierwszej. Koniecznie!!! Ostatecznie wybór padł na 27 Hasco-Lek Wrocław Maraton. Ustaliłem, że cel minimum to złamanie 3:30, ale przygotowywać się będę na 3:25 i to właśnie będzie mój cel optimum. Jak postanowiłem, tak też uczyniłem, czyli przystąpiłem do przygotowań. To było 8 ciężkich tygodni, wręcz wyjętych z życiorysu. No bo dla mnie trenowanie 5 razy w tygodniu (3 mocne akcenty) z kilometrażem 80-90 km/tydzień właśnie to oznacza. Zastanawiam się, jak się wyrabiają czasowo lepsi ode mnie amatorzy, którzy robią przebiegi znacznie przewyższające 100km? Nie mam pojęcia. Dla mnie takie trenowanie to masakra, choć nie bez całkiem sporej dozy przyjemności, szczególnie po treningu. Tak więc przygotowania pochłaniały mnie bardzo, no ale w końcu sam tego chciałem. Wiem też doskonale, że w bieganiu w ogóle, a w moim przypadku w szczególe nie ma nic za darmo – jak odpowiednio nie wybiegam, to zakładanego wyniku nie będzie. A zatem trenowałem przez te 8 tygodni bardzo mocno, wszystkie treningi zrealizowałem i wszystkie akcenty z zakładaną intensywnością także. W trakcie okresu przygotowawczego spędziłem w ramach urlopu 10 dni z moją Gosią w Szczawnicy. Wspaniale się trenowało w pięknych okolicznościach przyrody, oj wspaniale… Podczas jednego z treningów wzdłuż Dunajca spotkałem spacerującą Marysię Kawiorską z naszego TEAM-u, ale że to właśnie ona to zorientowałem się dopiero po treningu, kiedy ochłonąłem, hehehehe… Jedynym sprawdzianem w trakcie BPS-u był dla mnie bieg na dystansie ok. 10km w Grand Prix Warszawy na 12 dni przed startem docelowym. Nie było rewelacji, ale było dobrze, bo pobiegłem po 4:14/km. Tak więc wszystko wskazywało na to, że byłem przygotowany. Dlatego też pojechałem do Wrocławia dziwnie spokojny, niemalże jak po swoje.
W niedzielę 13-ego września wszystko było jak trzeba, czyli super pogoda biegowa, doskonale płaska, a zarazem piękna trasa, prowadząca jednym wielkim kołem przez cały Wrocław, a i forma też nie powinna mnie zawieźć. Zakładałem, że do połowy pobiegnę z grupą na 3:30, a potem przyspieszę, jednak ten plan już na starcie się rozsypał. Ustawiłem się w tłumie dość daleko, oczywiście było ciasno, więc i grupa odjechała. Na szczęście nie zrobiło to na mnie wrażenia i ruszyłem spokojnie bez żadnego stresu. Już na pierwszym kilometrze spotkałem kolegę z TEAM-u Darka Hernika vel Ulisses, a że prezentujemy podobny poziom to biegliśmy razem, przynajmniej na początku. 10km w 50 minut, a więc bardzo dobrze, tak miało być, wcale nie szybciej, bo zawsze długo się rozkręcam i nie potrafię biec równym tempem od startu do mety. Od 10km Darek przyspieszył (taką przyjął taktykę), a ja dalej spokojnie z założeniem osiągnięcia „połówki” w 1:43-1:44. Tuż przed 14km skoczyłem na stronę, za co zostałem słownie sponiewierany przez przechodzącą mieszkankę pobliskiego bloku. No cóż, miejsce nie było zbyt fortunne na załatwienie potrzeby fizjologicznej mniejszej, ale ja po pierwsze już musiałem, a po drugie zostałem ośmielony przez innego biegacza, który chwilę wcześniej w te same krzaki się udał. No a po tej przerwie, jak się później okazało jedynej, rozpocząłem właściwe zmagania z czasem, dystansem i samym sobą też. Do połówki biegłem tempem 4:52/km i osiągnąłem ją w 1:43:55, czyli zmieściłem się w założonym czasie 1:44. Dopiero na 21-ym km dogoniłem i wyprzedziłem prowadzoną przez Wojtka Wanata grupę 3:30. Widząc tabun 60-70 biegaczy wielce byłem szczęśliwy, że jednak nie biegłem z nimi od początku. Od razu wyobraziłem sobie, co się dzieje na punktach odżywczych i jednocześnie przypomniałem sobie, ile sił niepotrzebnie traciłem na punktach w Krakowie, kiedy z taką grupą biegłem. Mój ulubiony odcinek biegu maratońskiego, czyli od połówki do 30km przeleciałem po 4:47/km i osiągając na 30km 2:26:30 pozostało mi ok. 59 minut na ostatnie 12km. Niby do zrobienia, ale jednak obaw kłębiących się w mojej głowie nie brakowało. Na szczęście pozytywnego myślenia też nie brakowało. Niespodziewanie na 30km dogoniłem i wyprzedziłem kolegę Darka, który właśnie przeżywał kryzys (ostatecznie szybko się pozbierał i osiągnął dobry wynik). Na 32km wcześniej umówiony kolega podał mi napój i batona, co mi pomogło i fizycznie i psychicznie. Do 35km jeszcze trochę podkręciłem tempo i wyszło po 4:45/km. Potem tradycyjnie pojawiły się lekkie problemy, ale głównie w głowie, tempo biegu prawie utrzymałem (od 35 do 42,195 po 4:52/km). Podstawowym czynnikiem mobilizującym było wyprzedzanie kolejnych biegaczy. Od połówki wyprzedziłem mnóstwo zawodników, a sam dałem się przegonić tylko kilku osobom. Jedną z nich był na 41km Artur Kujawiński vel Arti, który mnie dodatkowo świetnie zmotywował. Zdrowia wystarczyło jeszcze na lekkie przyspieszenie na ostatnich 300 metrach. Wpadłem na metę z czasem 3:25:14 i byłem przeszczęśliwy. Emocje puściły, kilka łez z wrażenia poleciało, byłem spełniony. Uwielbiam to uczucie na mecie maratonu, a piwo wtedy smakuje najlepiej! Dla tej ogromnej satysfakcji na mecie warto było się męczyć przez wiele tygodni, oj warto… No i najważniejsze oprócz życiówki, drugą połowę maratonu pobiegłem o dokładnie 2minuty i 36 sekund szybciej niż pierwszą! O to właśnie chodziło! To było moje tegoroczne biegowe spełnienie.
No a miesiąc później był Poznań, ale to już insza historia…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kluseczka (2009-12-10,14:49): Gratulancje i wielki szacun Artek, ja biegnę dwie godziny dłużej, ale może kiedyś uda mi się złamać te 5 h i wtedy popłaczę się na mecie, jak bóbr;)a wszyscy będa sie dziwić
" i z czego ona się tak cieszy, przecież ślimaki pełzają szybciej" :):):) TREBI (2009-12-10,21:42): Bravo Artek. Wspaniały wynik. Wielkie gratki. Mam nadzieję , do zobaczyska w przyszłym roku na jakimś maratoniku.
Pozdrówka ArtekP (2009-12-11,09:34): Robert, wiekie dzięki. No a skoro Ty wróciłeś na trasy biegowe, to spotkamy się gdzieś na zawodach obowiązkowo i piwo jakieś wychylimy! ArtekP (2009-12-11,09:36): Olga, dzięki. Nie przesadzaj z tym Twoim ślimakowaniem. W grudniu się roztrenujesz, od stycznia zaczniesz biegać i w Pradze 5 godzin pęknie jak nic! Przecież dużo Ci nie brakuje...
|