2018-06-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| sen na jawie (czytano: 1670 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=5iYDL8_tTB8
sen na jawie
Ostatnia sobota zaczęła się leniwie. Spokojna kawa w przydomowym ogródku, trochę serfowania w internecie. Potem sprzątanie, pranie. Wszystko inaczej, niż zwykle, nie ma porannego biegania. Ale dzień powoli przyspieszał.
Do Okonin Nadjeziornych, na 1. Okonińską Pętlę jechałem z pełnym przekonaniem, że organizacyjnie będzie to bardzo dobry bieg. Inaczej być nie mogło, skoro miało to być dzieło Biegających Śliwic, organizatorów Śliwickiej Dyszki.
Bieg rozpoczynał się o 16, więc w podróż wyruszyłem po obiedzie. Wiosenna Polska to piękny kraj. Zielono, czasek kolorowo. Drogi lokalne powoli poprawiają się, ale nie było potrzeby szybkiej jazdy. Wolałem rozglądać się po okolicach.
W Okoninach Nadjeziornych byłem pierwszy raz w wieku kilku lat. Mieszkali tu wujek (wspominałem już o nim w moim wpisie pt. „Śladami szkólnego ze Śliwic” ) i ciocia. Byli nauczycielami w 4-klasowej szkole w Okoninach. We wsi nie było wtedy jeszcze prądu. Za to była cisza i spokój. Piękne miejsce w moich wspomnieniach.
Biuro zawodów znajdowało się na terenie ośrodka wypoczynkowego. Spotykam pierwszych znajomych, także tych z Biegających Śliwic. W biegu ma wystartować ok. 200 biegaczy. Trasa prowadzi wokół Jeziora Okonińskiego, 12 km w zdecydowanej większości drogami leśnymi.
Ruszamy do biegu. Początkowo asfalt. Obok mnie biegnie Beata. Znamy się już kilka lat. Znamy z tego, że zwykle doganiałem ja tuż przed metą. Takiego miała pecha. Ostatnie wspólne biegi to jednak ona pierwsza na mecie. Jak będzie tym razem?
Po około 2 km kończy się asfalt i zaczyna się leśna droga. Jest w takim stanie, o jakim mówili organizatorzy przed startem – z powodu suszy bardzo piaszczysta. Zaczyna się ciężki bieg. Beata trochę przede mną. Jest i bieganie, i szukanie kawałka twardego podłożą. Na 4 km punkt z wodą. Dobrze, bo jest bardzo ciepło, a powietrze w lesie stoi. Duszno.
Gdzieś około 6 km biegnąca przede mną Beata staje. Mijam ją, a ona rzuca tylko – nie mam sił. Pewnie zaliczona tydzień wcześniej Terenowa Masakra dała znać o sobie. Biegnę dalej. Ciągłe szukanie twardej, równej nawierzchni.
Oglądam się za siebie i widzę, że Beata jest blisko. Dobrze. Na kolejnym wodopoju zatrzymuje się na chwilę, bo nie ma pełnych kubków. Beata dobiega, ja ruszam i znowu robi się między nami przerwa.
Kolejne kilometry po asfalcie. Na 10 km znowu plaża. Bardzo ciężki odcinek. Czekam kiedy się skończy. Wreszcie ostatnie 1,5 km po asfalcie, brama Ośrodka i meta. Pobiegłem w tempie 5:05/km, co zważywszy trudna trasę i temperaturę, uznaję za bardzo dobry bieg.
Po dekoracji zwycięzców (ja byłem 4 w kategorii M60) wsiadam do samochodu i kierunek Borsk. Czas na realizacje drugiego punktu programu. Punktu najważniejszego.
Kiedy byłem młodszy śniło mi się czasami, że latam w powietrzu. Zaczynało się to zawsze tak samo – brałem rozbieg, odbijałem się, układałem nogi prosto przed siebie (tak jak kiedyś robili to skoczkowie w dal) i leciałem. Było to bardzo przyjemne uczucie.
W czasach, kiedy miewałem takie sny, lotniarstwo jeszcze nie istniało. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem lecącego lotniarza, z nogami lekko wyprostowanymi do przodu, przypomniały mi się moje sny. Gdzieś zatliła się myśl, żeby kiedyś spróbować tak samo. Ale w poprzednim życiu, tym przed chorobą, to była tylko myśl.
Po pokonaniu choroby, po przebiegnięciu maratonu, po wyjeździe w podróż życia, do Japonii, zaczął się rodzić plan.
Z Okonin do Borska około 50km. Postanowiłem skorzystać z tej okazji. Jeszcze tylko telefon sprawdzający, czy mogę przyjechać i zaczęła się podróż ku marzeniom.
Na dawnym lotnisku wojskowym firma lotniarska organizuje loty lotnią w tandemie. Zarezerwowałem wcześniej termin. Na miejscu kilkanaście osób i kilka w powietrzu. I ja mam tak wysoko polecieć?
Polecę z panem Pawłem. Krótki instruktaż i pan Paweł zakłada mi specjalną uprząż, a do ręki daje kij z kamerą. Cały lot będę miał na filmie.
Ruszamy. Dwa kroki i już jesteśmy w powietrzu. Siadam wygodnie w uprzęży i wznosimy się. Ciągnie nas w górę lina. Widnokrąg rozszerza się. Jest lekkie zachmurzenie, ale chmury nie przysłaniają słońca. Nie czuję żadnego lęku, z każdym metrem wysokości czuje wewnętrzną lekkość. Może tak wygląda droga do Nieba?
W trakcie lotu można swobodnie rozmawiać. Lecimy w kierunku wschodnim. Opowiadam panu Pawłowi krótko o mojej wyprawie do Japonii i o tym, ze chcę tam polecieć jeszcze raz. I na koniec dodaję – to może teraz polecimy do Kioto? Pan Paweł się śmieje. Atmosfera lotu jest lepsza niż samolocie Emirates.
Widoki bajeczne. Z jednej strony Bory Tucholskie, z drugiej Jezioro Wdzydze. Tafla wody błyszczy w słońcu. Manewry pana Pawła uwzględniały odczucia pasażera-amatora. Chociaż wieje lekki wiatr, to mam wrażenie głębokiej ciszy.
Ptaki to bardzo szczęśliwe stworzenia.
Wznieśliśmy się na wysokość ok. 700 metrów, po czym pan Paweł odpiął nas od liny i dalej już lotem swobodnym kierowaliśmy się ku ziemi. W powietrzu spędziłem ok 12 min. Jednych z najbardziej ekscytujących chwil w życiu.
Czas na podróż do domu. Podroż do domu w promieniach zachodzącego słońca. Dzień się kończył. Dzień niezwykły. Dzień pełen bardzo pozytywnych emocji. To był taki dzień, który nigdy nie powinien się skończyć.
Po drodze skręcam 3 km w bok, do Fojutowa. Nie widziałem nigdy akweduktu tam znajdującego się. Od parkingu jeszcze niecały kilometr. I jestem tam sam. Woda Wielkiego Kanału Bydgoskiego płynie spokojnie, pod nim Czerska Struga. Ciszę tego miejsca wzbogacają swoim śpiewem ptaki. Po wodzie pływa kaczka, dalej rodzina łabędzi. Świat jest piękny.
Pan Paweł opowiadał mi w czasie lotu, na czym polega to latanie – na szukaniu w powietrzu miejsc, gdzie cieplejsze powietrze unosi lotniarza w górę. Trzeba szukać, obserwować, a czasem, jak powiedział pan Paweł, trzeba mieć szczęście.
Ma Pan rację, panie Pawle
Czasem trzeba
mieć szczęście…
ps. zapraszam do obejrzenia krótkiego filmu z mojego lotu, link nas górze strony
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |