2014-12-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Moje UTMB 2014 (czytano: 1304 razy)
Pod koniec 2013r dojrzałem w końcu do decyzji aby w następnym wystartować w biegu o którym marzyłem od kilku lat. Czułem że psychicznie i sportowo jestem już gotowy aby zmierzyć się z tym Mega wyzwaniem.
Zapragnąłem spróbować swoich sił w jednym z najtrudniejszych i najbardziej wymagających a bez wątpienia najbardziej prestiżowym górskim ultramaratonie świata - UTMB.
The North Face Ultra Trail Du Mount Blanc, bo taka jest pełna nazwa tego biegu, ma 168 km długości z przewyższeniem w pionie sięgającym prawie 10 kilometrów i odbywa się w Alpach. Biegnie się górskimi szlakami wokół ogromnego i rozległego masywu najwyższej góry Europy - Mount Blanc. Trasa tego ultramaratonu prowadzi przez trzy Państwa : Francję, Włochy i Szwajcarię. Start i meta biegu zlokalizowane są we Francji, w alpejskim kurorcie - Chamonix.
Aby wystartować w UTMB, trzeba zebrać 8 punktów w minimum trzech biegach kwalifikujących, zdobytych w ciągu dwóch sezonów. Imprezy „punktowane” są opublikowane na specjalnej liście.
Samo posiadanie punktów nie jest jeszcze wystarczające. Chętnych do startu w tych zawodach jest ponad dwa razy więcej niż przewidzianych miejsc. Trzeba więc jeszcze mieć szczęście w losowaniu, które odbywa się na początku stycznia.
Los tak sprawił, że miałem fart i znalazłem się na liście osób zakwalifikowanych do biegu. Razem ze mną wylosowany został również mój kolega Wojtek Sroka z Trzebowniska. Wspólnota interesów i podobny cykl przygotowań spowodowały, że wiele treningów wykonywaliśmy wspólnie.
Na początku maja, w formie treningu do UTMB, w ciągu dwóch dni przebiegliśmy we dwoje 160 kilometrową trasę z Krynicy Górskiej do Komańczy, pokonując tym samym czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim cały Beskid Niski.
W formie sprawdzianu w parze z Wojtasem pobiegłem w późno czerwcowym biegu Rzeźnika. Ten 78 kilometrowy ultramaraton po Bieszczadach skończyliśmy w bardzo dobrym i zadawalającym Nas czasie - 10 godzin i pięciu minut. Test wypadł więc znakomicie. Był to znak, że forma rosła.
W okresie wakacyjnym odbyłem jeszcze kilka bardzo cennych, ciężkich kilkunastogodzinnych treningów w Naszych Polskich Tatrach i wystartowałem w dwóch ultramaratonach – KBL-u w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Kotlinie Kłodzkiej oraz w Chudym Wawrzyńcu w Beskidzie Żywieckim.
Okres treningowy do najważniejszego biegu w życiu przepracowałem bardzo solidnie. Szczęśliwym trafem omijały mnie urazy i kontuzje. Dzięki temu w dniu startu mogłem stanąć przed lustrem i z czystym sumieniem powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co sobie zaplanowałem, aby się do tego biegu porządnie przygotować.
29 sierpnia, w piątek, o godzinie 17:30 spod charakterystycznego białego kościółka w centralnym punkcie Chamonix razem z grupą pozostałych dwa tysiące czterystu ultramaratończyków rozpocząłem najważniejszą biegową przygodę swojego życia.
Zgodnie z przedstartowymi założeniami w myśl starej ultrasowskiej zasady „Wolniej zaczniesz – szybciej skończysz”, rozpoczynam spokojnym tempem.
Od samego startu cały czas intensywnie leje deszcz. (Przestanie padać dopiero koło północy). Aura nie ułatwia nam zadania.
Pogoda na długich, górskich biegach ma często fundamentalne znaczenie. W takich wysokich górach jak Alpy cały czas trzeba być przygotowanym na to, że w każdej chwili może się zmienić. Dlatego organizatorzy dmuchają na zimne i każą uczestnikom dźwigać w swoich plecakach tak dużą ilość różnych rzeczy. Wychodzą z założenia, że w razie dość często występującego w górach nagłego załamania pogody, mogą one w razie potrzeby bardzo pomóc a czasami nawet uratować życie.
Na punktach żywieniowych zlokalizowanych w pierwszej połowie trasy uwijam się bardzo szybko. Nie rozsiadam się. Wszystkie czynności takie jak jedzenie i picie wykonuję w pozycji stojącej . Nie chcę niepotrzebnie tracić czasu.
Do tej pory niemal wszystko przebiega zgodnie z założeniami przedstartowymi. Mam kontrolę nad tym, co robię, i realizuję plan.
Po 12 godzinach biegu docieram do miejscowości Courmayeur po włoskiej stronie Blanka. Jest szósta rano. W tym przeuroczym miasteczku zlokalizowany jest jedyny przepak podczas całego biegu i zarazem największy punkt żywieniowy.
Po raz pierwszy od startu siadam i konsumuję duży, ciepły posiłek. Podczas chwilowego odpoczynku czas leci nieprzyzwoicie szybko. Nie wiem, kiedy mija kwadrans.
Wychodząc dowiaduję się że jestem na 228 miejscu. Na tym etapie biegu jest lepiej, niż zakładałem.
Na zewnątrz zrobiło się już jasno. Te kilkanaście minut jakie spędziłem w środku, wystarczyło, aby świtem oblało się już całe miasteczko. Na niebie nie ma ani jednej chmury. Zastanawiam się, jak to możliwe, bo przecież jeszcze 6-7 godzin temu rzęsiście padał deszcz, a kiedy opuszczaliśmy Chamonix, niebo spowite było czarną masą ciężkich, ołowianych chmur.
W dobrym nastawieniu, powoli opuszczam Courmayeur i wbijam się w szlak. Tym samym rozpoczynam kolejne mocne podejście. Robi się stromo i nie idzie mi się dobrze. Dłuższe siedzenie na punkcie wychodzi ze mnie. Do tego osiemdziesiąt kilometrów trudnych alpejskich ścieżek w nogach też robi swoje. Staram się nie myśleć ile i co jeszcze przede mną
Od tego podejścia w moje ciało wstępuje uczucie dyskomfortu, które nie opuści mnie już do końca biegu. W tym momencie kończy się dla mnie w miarę przyjemne przebieranie nogami, a zaczyna prawdziwe UTMB.
Z pierwszymi objawami większego zmęczenia wdrapuję się do schroniska Bertone. Wypijam kilka kubków Coli i rzucam wzrokiem na okolice. Jest przepięknie. Po lewej stronie ukazuje mi się nieprzeciętej urody ogromny masyw Blanka. Widoczność jest idealna. W porannym słońcu wszystko widać bardzo ostro i wyraźnie. Na niebie nie ma ani jednego obłoczka. Widok - marzenie. Obecny fragment trasy jest prawdziwym testem dla moich nóg. Teraz bowiem trzeba prawie cały czas biec. I nie jest to przemieszczanie się oparte o działającą zbawienną grawitację, jak dotychczas na zbiegach, ale obecnie trzeba niemal non stop przebierać nogami i wkładać w to sporo sił.
Ruszam z dużymi obawami, bo ostatnie podejście wyssało ze mnie sporo energii. Nogi jednak w miarę kręcą, bo udaje mi się wyprzedzić kilka osób.
Wymijam, między innymi, polskiego ultramaratończyka. Zamieniamy kilka zdań.
Dobiegam do miejscowości Arnuva. Moje zmęczenie się ewidentnie nasila. Na dodatek robi się co raz cieplej...
Rzucam okiem na wydrukowany wcześniej, zafoliowany podręczny profil trasy, który cały czas mam przy sobie. Chcę sobie przypomnieć, co mnie teraz czeka.
Jest grubo. Przede mną strome podejście na najwyższy szczyt całej trasy - Grand Col Ferret (2527 m npm). Na wierzchołku przebiega granica. Kończą się Włochy a zaczyna Szwajcaria. Odcinek ma tylko 4,4 kilometra ale aż 700m w pionie. Motywuję się tym, że jak już tam wejdę, to pęknie magiczne sto kilometrów. Ruszam, ale ślimaczę się i wyprzedza mnie kilka osób. Ten fakt mi nie pomaga. Mam wrażenie ze tylko ja odczuwam, jak bardzo zmęczył mnie już dystans.
Wchodzę w chmury. Robi się mglisto i dużo chłodniej. Od pewnego momentu z każdym krokiem zaczyna coraz bardziej powiewać. Po tych pogodowych symptomach domyślam się, że wierzchołek jest już niedaleko. Osiągam go w niecałe dwie godziny. Łapię parę głębszych oddechów i rozpoczynam 20 kilometrowy pofałdowany zbieg.
Jest godzina przed południem i słońce mocno już operuje. Co z tego, że są piękne widoki, skoro pod wpływem nasilającego się zmęczenia zatraciły swój wcześniejszy wyrafinowany smak. Chciałbym zbiegać szybciej, bo techniczność ścieżki na to pozwala, ale moje nogi stawiają opór i robię to wolniej, niż bym pragnął. W połowie drogi w dół łapię jednak w miarę właściwy rytm.
Opuszczając prześliczną szwajcarską wioskę Praz de Fort na 120 kilometrze, kończę w miarę przyjemny długi odcinek zbiegu i rozpoczynam kolejną mega wspinaczkę.
Piętnastokilometrowy fragment trasy, w którym zawierają się dwa wierzchołki, a przewyższenie wynosi 1500 m w pionie, pokonuję w trzy i pół godziny. Pomimo wielkiego zmęczenia nie zatrzymuje się jednak ani razu podczas napierania pod górę. Kiedy żółwim tempem wdrapuję się w końcu na drugi szczyt, mam serdecznie dość. Jestem skrajnie wyczerpany. Nie mam ochoty do dalszej walki o jak najlepszy wynik. Uchodzi ze mnie para. Mam Mega Kryzys. W najmniejszym stopniu nie cieszy mnie nawet fakt, że w tym momencie rozpoczyna się pięciokilometrowy zbieg do dużego punktu odżywczego w Triencie. Na zbiegu nie biegnę tylko idę. Nie mam sił. Ponownie wyprzedza mnie kilka osób. W moim odczuciu robią to tak lekko, że nie okazują przy tym żadnych oznak zmęczenia. Dołuje mnie to, ale jestem bezsilny. Pięć kilometrów w miarę łatwego odcinka w dół robię w godzinę.
Docieram w końcu do Trientu. Jestem na 140 kilometrze swojej życiowej wyrypy. Zdemotywowany siedzę i rozważam, ile mi jeszcze zostało do końca. W myślach przeliczam, ile czasu by mi zajęło, gdybym teraz cały czas miał iść. Taki scenariusz w tym momencie wydaje mi się bardzo realny. Nie chce mi się już walczyć o ambitny rezultat. Chcę mieć po prostu z głowy ten bieg i być już na mecie. Z drugiej strony dociera do mnie, że ciągły marsz wydłuży moje męczarnie i spowoduje że na trasie spędzę dodatkowych kilka godzin więcej. I tak źle, i tak niedobrze. Zastanawiam się nawet nad opcją zakończenia tutaj swoich zmagań. Jestem wypompowany. Czarne scenariusze i szare myśli krążą po mojej głowie. Bez weny do dalszej walki, w przeogromnym i tak teraz do bólu wyraźnym uczuciu dalszego biegowego niechciejstwa, siedzę na ławce i kończę posiłek.
I wtedy dostaję smsa od Sila. Pisze, że wraz z grupą znajomych śledzą w internecie moje poczynania, mocno mnie wspierają i kibicują. Czytając to, wzruszam się a moje oczy robią się mokre. Zaledwie kilka prostych zdań, ale ich moc działa na mnie niesamowicie budująco.
Ta krótka wiadomość okazuje się dla mnie soczystym kopem w dupę. Powoduje, że przestaję się nad sobą rozczulać i roztrząsać jak mi jest źle i jak bardzo jestem zmęczony. Mówię sobie, że mam jeszcze końcówkę roboty do wykonania, a odpocznę sobie jutro w Szamoniksie.
Nie mogę przecież zawieść ludzi, którzy we mnie wierzą.
Nie mogę dać ciała na biegu, do którego się tyle przygotowywałem, i który jest ukoronowaniem mojego wieloletniego biegania.
Wychodząc z punktu zaglądam do stanowiska pomiaru czasu, i oczom nie wierzę. Jestem bowiem na 169 pozycji. „Jak to możliwe?” - zadaję sobie pytanie. Przecież od ostatniego razu, kiedy zerkałem na swoją lokatę na 80 kilometrze trasy, wyprzedziło mnie tyle osób. Więc jakim cudem przesunąłem się o 60 pozycji w górę.
Po chwilowej analizie wysnułem wniosek, że to z pewnością na skutek mojego szybkiego uwijania się na punktach. Na nich bowiem bardzo wiele osób z powodu nasilającego się coraz większego zmęczenia robiło sobie długie przerwy na odpoczynek.
Nie mijałem więc wielu osób na trasie, ale za to całymi grupami wyprzedzałem je na punktach odżywczych.
Ta informacja dodatkowo mnie pokrzepiła i wlała w moje wnętrze dużo tak potrzebnego w tym momencie optymizmu.
Zmotywowany ruszyłem przed siebie i rozpocząłem batalię z przedostatnim dużym podejściem.
Przez kilkanaście początkowych minut nie napierało mi się dobrze, nadal czułem potężne zmęczenie. Ponownie połknęło mnie kilka osób.
Przełom nastąpił, kiedy wyprzedziła mnie para Francuzów.
W pierwszej chwili, kiedy mnie wyminęli, poczułem ogromną bezsilność i żal, że nie potrafię tak jak oni, szybko podchodzić. Postanowiłem jednak, jak najdłużej trzymać ich tempo. Zacisnąłem zęby, ścisnąłem mocno kije i ruszyłem za nimi. W swoim wewnętrznym dialogu ze zmęczeniem powiedziałem sobie, że od tej chwili to ja rządzę ciałem, a nie ono mną. I to ja teraz rozdaję karty.
Przez kilka minut z ciężkim oddechem podążałem za nimi. W pewnym momencie złapałem jednak taki rytm, że znacząco przyśpieszyłem i ich wyprzedziłem. W ciągu kolejnych minut moim łupem padło następnych kilka osób. Nie mogłem uwierzyć w to, co się ze mną działo. Nagle pojawiły się u mnie siły i poczułem taką swobodę i moc, jaka towarzyszyła mi na początkowych kilometrach biegu.
Wyprzedzanie kolejnych osób dodatkowo mnie motywowało i nakręcało do dalszego wysiłku. Wszedłem w taki trans, że nie wiem nawet, kiedy zdobyłem szczyt i rozpocząłem zbieg do Vallorcine - ostatniego dużego punktu odżywczego na trasie .
Biegłem jak młody bóg, i co jakiś czas wyprzedzałem kolejnych ultramaratończyków.
Nogi kręciły, a czworogłowe na zbiegach się nie buntowały. Śmigałem w dół naprawdę bardzo szybko. W pewnym momencie zaczęło się szybko ściemniać.
Odpaliłem czołówkę, i za chwilę znalazłem się w ostatnim dużym Punkcie odżywczym całego biegu. Wpadłem do namiotu, w mgnieniu oka wypiłem kilka kubków coli, uzupełniłem bidony i ruszyłem przed siebie.
Przed sobą miałem ostatni szczyt do pokonania, a później już tylko końcowe jedenaście kilometrów w dół do samej mety w Chamonix.
W myślach snułem teorie, że ta ostatnia góra musi być w miarę łatwa technicznie i nie sprawiająca specjalnych kłopotów. Byłem przekonany, że organizatorzy mają świadomość, na jakim zmęczeniu na tym etapie biegu są zawodnicy, i na pewno tak ułożyli trasę, aby nie dobijać ich w końcówce.
Myliłem się w swoich pobożnych życzeniach i to bardzo, bardzo.
Ostatnia góra była bowiem najtrudniejszą golgotą na całej trasie UTMB.
Sześć kilometrów ciągłego bardzo ostrego podejścia po kamienistych ścieżkach. Same kamienie, kamulce, głazy i praktycznie zero stabilnego podłoża. W każdy krok trzeba było wkładać dodatkowe siły, aby zapanować nad równowagą bardzo słabego już ciała.
Przez towarzyszące mi na nowo ogromne zmęczenie nie zwróciłem uwagi, że światło mojej czołówki jest już na tyle słabe, że powinienem się zatrzymać i wymienić baterie. W konsekwencji dużo gorzej widziałem, a to w rezultacie znacząco utrudniało mi poruszanie się w tych trudnych warunkach.
Oczekiwany przeze mnie zbieg nie był żadnym wybawieniem dla moich nóg. Na wąskiej górskiej ścieżce ponownie dominowało kamienne podłoże. Moje obolałe stopy krzyczały z bólu z każdym krokiem.
W połowie drogi w dół ukazały się w końcu długo wyczekiwane przeze mnie światła - Chamonix.
Zdałem sobie wówczas sprawę, że nie ma na ten moment siły która by spowodowała, abym tego biegu mógł nie ukończyć. Że choćbym miał się czołgać do mety, to ją i tak zdobędę.
Piętnaście minut po pierwszej w nocy osiągnąłem kres swojego wysiłku. Po 31 godzinach 43 minutach i 20 sekundach nieustającej walki byłem u celu.
W otoczeniu grupki przyjaciół stałem za metą, i pomimo skrajnego wyczerpania uśmiechałem się i radowałem chwilą swojego triumfu. Byłem szczęśliwym człowiekiem. Zrealizowałem swoje wielkie marzenie, i ukończyłem największą biegową przygodę swojego życia.
Zostałem Finisherem UTMB!
Na koniec podam trochę statystyk, dotyczących tego biegu.W UTMB w tym roku wystartowało 2406 osób. Bieg ukończyło 1582 biegaczy. Wynika z tego że co trzeciemu zawodnikowi tego biegu nie dane było znaleźć się na mecie.Bieg wygrał Francuz Francois Dhaene. Wśród kobiet najlepsza była amerykanka Rory Bosio .Ja, ze swoim rezultatem, znalazłem się w pierwszych 6% stawki osób, które wystartowały w tym biegu. Byłem drugim pośród 49 Polaków, którzy wystartowali w tym biegu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marfackib (2015-01-02,10:01): Wielkie gratulacje !!! Jesteś Robert "-W-I-E-L-K-I " :-))) Marysieńka (2015-01-05,09:12): Trebi....CZAPKI Z GŁÓW!!! :) Moniq (2015-01-08,11:38): SZACUN MOCARZU! ZBYSZEK1970 (2015-01-09,08:50): Podziwiam Cię Robert i chylę głowę przed Tobą. Zapracowałeś sobie uczciwie na ten wynik.
|