2014-07-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| "Golgota" Goral Marathon (czytano: 1735 razy)
Po wakacyjnej labie przyszedł czas na zmagania z dłuższymi dystansami. Na początek Goral Marathon - impreza odbywająca się niedaleko Istebnej, na tzw. Trójstyku granic Polski, Słowacji i Czech. Do wyboru kilka dystansów od 26 do 93 km. Wybieram opcję 26 km ,jako przygotowanie do czekającego mnie za 3 tygodnie Beskidy Run Adventure – 3 etapowego biegu górskiego, gdzie dzień po dniu będę musiał pokonywać mniej więcej ten sam dystans i w tej samej okolicy.
Start półmaratonu i maratonu zaplanowany był na godzinę 9.00, melduję się na Trójstyku około 7.40. Widok robi wrażenie. Na miejscu już dosyć dużo biegaczy i namiotów tych, którzy spędzali na miejscu noc. Pewnie duża część to uczestnicy ultramaratonu, który startował o godzinie 4.00. Sprawny odbiór pakietu, w którym poza ulotkami jest fajna koszulka Newline, co ważne bez żadnych reklam, tylko z samym logo biegu.
Trochę snuję się po okolicy biura, spotykam Wojtka, który przy okazji biegu zrobił sobie krótki urlop w okolicy i w końcu ruszamy. Początek od razu pod górkę, na razie po asfalcie. Pierwsze 3 km praktycznie cały czas pod górę z wysokości 560 m wbiegamy na 675m – średnie tempo tego odcinka w okolicach 7 min/km. Później trochę płaskiego i z górki, i znowu wspinaczka między 4 a 6 km na najwyższy punkt trasy położony na 776 m n.p.m. Pokonanie piątego kilometra zajmuje mi już ponad 9 minut, ale spokojnie posuwam się do przodu czerpiąc radość z otaczających mnie okoliczności przyrody.
Gdzieś około 8 kilometra zaczyna się długi ponad 2 km zbieg. Puszczam tam nogi wyprzedzając po drodze bardzo wielu biegaczy. Jak się później okazało nie był to najlepszy pomysł, bo przyzwyczajone raczej do bieganie po płaskim mięśnie mocno odczuły ten zbieg. To były oczywiście dwa najszybsze kilometry biegu, z tempem poniżej 5 min/km. Potem kilka standardowych dla tego biegu kilometrów, zarówno z podbiegami jak i zbiegami, z których ostatni kończy się w słowackim Svercinevecu, gdzie jest pierwszy punkt żywnościowy na trasie półmaratonu. Był to jakiś 14 kilometr. Na miejscu owoce i napoje, które trzeba czerpać ceramicznymi kubkami wprost z wielkich mis. Wypijam dwa kubki wody, trochę wylewam na siebie, bo słońce praży dość mocno i ruszam dalej. Jak się później okazało usytuowanie punktu w tym miejscu nie było przypadkowe :). Zaraz potem, po kawałku asfaltowej drogi, pojawia się największy podbieg, a raczej podejście na trasie. Najcięższy odcinek ma kilkaset metrów. Później jest tylko odrobinę łatwiej. Wspinając się patrzę w bok i orientuję się, że jest to droga krzyżowa z drewnianymi tablicami z poszczególnymi stacjami. Czyli Golgota :). Dość powiedzieć, że pokonanie 15 kilometra zajmuje mi około 12 minut!.
Chwilę później obok znajdującego się na górce kościółka usłyszałem śpiewaną przez kogoś rzewną melodię. Okazało się, że to punkt rozrywkowo-dopingujący czyli czteroosobowa (o ile dobrze policzyłem) kapela góralska :), która siedząc na trawie przygrywała, umilając nam bieg. Był to chyba najfajniejszy moment całego biegu, który wynagrodził poprzedzającą go wspinaczkę. A muszę powiedzieć, że nie jestem zdeklarowanym fanem tego typu muzyki. Tam jednak w tym miejscu, i w tym czasie był to strzał w dziesiątkę.
Mniej więcej od 19 km zaczynał się zbieg i w pewnym momencie rozwidlają się trasy półmaratonu i maratonu. Maratończycy, a raczej ultramaratończycy (50 km) odbijali w prawo, żeby za moment znowu rozpoczynać wspinaczkę, ja ruszyłem dalej w dół zmierzając powoli do mety. Chwilę po tym skrzyżowaniu okazało się, że biegnę praktycznie sam, bo większość będących w zasięgu wzroku biegaczy to jak się okazało byli maratończycy. Na kolejnych 2 kilometrach udaje mi się wyprzedzić 2 lub 3 osoby, ale zaczynam już odczuwać zmęczenie. Według Garmina do 26 kilometrów brakowało około 4. W plecaku mam końcówkę wody, którą zaczynam szanować, bo dochodzi do mnie, że drugiego punktu żywnościowego jednak nie będzie. Trasa biegnie przez jakiś remontowany, czy też budowany odcinek drogi. Na horyzoncie pojawia się jakiś parasol i zaczynam mieć nadzieję, że to jednak punkt z wodą. Niestety okazuje się, że to maszyna budowlana, na której dla ochrony operatora przed słońcem zamontowany został czerwony parasol. To jest na pewno najmniej ciekawy widokowo fragment trasy. Jakiś czas potem wybiegając z lasu widzę osoby wracające z biegu. Jacyś Czesi bądź Słowacy dopingują mnie, że jeszcze około kilometra. Jestem zdziwiony bo na Garminie dopiero 23 km. Okazuje się jednak, że po pokonaniu ostatniego podbiegu (niestety marszem) widać w tle namioty i wiaty zlokalizowane w punkcie startu na Trójstyku. Ostanie kilkaset metrów pokonuję już biegiem i wpadam na metę, gdzie śliczna, ubrana w góralski strój blondynka wita każdego z zawodników, przedstawiając go gwarą i mówiąc skąd przyjechał. Garmin zatrzymuje się na 24 kilometrze i taki ostatecznie dystans miał ten półmaraton.
Na mecie trochę chaosu, nie bardzo wiem gdzie pójść po jakieś napoje, więc kupuję dwa kubki coli w punkcie z piwem. Dopiero potem zorientowałem się, ze pod wiatą są zarówno napoje jak i jakieś owoce. Na pewno przydałby się na przyszłość ktoś, kto kierowałby tam kończących bieg (ale jak przeczytałem później na forum, problemów organizacyjnych było zdecydowanie więcej). O jedzenie nawet nie pytam, widząc wszechobecne mięso, ale cóż mój wegetarianizm, mój wybór. Później na szczęście znajduję w schowku w samochodzie zbunkrowaną suchą bułkę z poprzedniego dnia. Ależ była pyszna :). Gwoli kronikarskiej ścisłości mój czas na mecie wyniósł 2h54mn, ale tego dnia wynik zdecydowanie schodził na plan dalszy.
Dla mnie zawody były zorganizowane bez fajerwerków, ale dobrze. Jedyny minus z mojego punktu widzenia to brak drugiego punkt z wodą, a raczej brak informacji, że go nie będzie. Z tego co wiem zastrzeżenia uczestników dystansów ultra były zdecydowanie większe. Teraz nie mogę się doczekać na powrót w te rejony, żeby tym razem biegać 3 dni pod rząd dystans +- 25 km. Oj, będzie ciężko.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |