2013-09-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ze startu Maratonu Karkonoskiego na metę... Biegu Ultra Granią Tatr (czytano: 1220 razy)
Przez Karkonosze, marszem na start
Karkonosze. Ponieważ mnie tam jeszcze nie było, i żeby życie nie stało tylko... bieganiem – cel był także turystyczny. Pierwszego dnia przez Wrocław poranną porą do Karpacza, wyciągiem (bo na plecach kilkanaście kilogramów biegowo-podróżniczego dobytku) na Kopę pod Śnieżką, na szczyt, a potem przez czeską stronę, kładką po torfowiskach do schroniska Odrodzenie. Pięknie, majestatycznie i poza „autostradą” na Śnieżkę – pusto. Szczególnie po tym, jak ostatnie wypełnione turystą krzesełko znika u podnóża masywu.
Szlak Karkonoszy jest trochę jak Filutek z „Przekroju”: dostojny, łagodny, rzadko się unosi, a nawet puszcza do nas oczko (takie głębokie na 25 m). Jego profesorstwo objawia się tabliczkami informującymi co tu i tam rośnie i hasa. Wiernego pieska, Filusia, brak, ale podobno można spotkać stwory z „Opowieści z Narni” (w Wąwozie Kamieńczyka kręcono zdjęcia do jednej z części). Ja spotkałem tylko ważkę i wyobrażałem sobie te wszystkie zwierzaki, które kiedyś zamieszkiwały te tereny: niedźwiedzie, wilki, rysie, żbiki, puchacze, orły... Teraz można je zobaczyć, gdy na chwilę wysilimy wyobraźnię i cień jakieś chmury użyczy im kształtu.
Szklarska welcome to, sami biegacze tu
Po noclegu w schronisku Odrodzenie (sympatycznie, tanio), pysznej szarlotce na ciepło – na drugi dzień w dół i do Szklarskiej Poręby: stopem, busem, autobusem. W Szklarskiej tłoczno jak na Krupówkach, ale bez problemu wyłapuje się z tłumu wyżyłowanych biegaczy ciągnących w miejsce startu. Odbiór pakietu przebiegł sprawnie, w czym pomogło zapewne to, że pojawiłem się tam 20 minut przed oficjalnym otwarciem biura. Jest czas na zaciągnięcie się atmosferą biegu, ale nie za dużo, bo trzeba się przemieścić na Szrenicę, do schroniska. Na górze spacer i próba wykonania w głowie polecenia „spocznij”. Głowa jednak uparcie wykonuje przedstartowe „baczność!”, a nogi się ociągają z każdym krokiem i jakoś tak za mną... ciągną. Plecak, upał i kilometry zrobiły swoje. Nic to, w końcu bieg ma być nie na pełną moc, za dwa tygodnie Ultra Granią, trzeba się oszczędzać. Warunki noclegowe na Szrenicy – bardzo dobre, pokój przestronny, schludny. I ten widok z okna...
Żar w Karkonoszach
Poranny zbieg ze Szrenicy na start. Gdyby ktoś powiedział, że na drugi dzień będę tędy schodzić przemoczony do cna i będzie 20 stopni mniej, nie uwierzyłbym. Ale po kolei, a raczej – po skalnych koleinach, kocich łbach, stromo w dół, na trochę miękkich nogach. I wreszcie na starcie. Biegacze z 22 krajów: South Africa, USA, Australia, Wales... – mienią się koszulki. Prężą łydy. Ekipy jak się patrzy. Spiker prosi do boksów, nikt się nie kwapi, każdy chce do ostatniej chwili pozostać w cieniu, nikt nie chce być przed tą bitwą krzyżakiem spod Grunwaldu. Nic dziwnego – za dwie godzinki temperatura dobije 37 stopni, na górze – 33. W cieniu. Ale czy ktoś w ten dzień widział cień na grzbiecie Karkonoszy? Myślę sobie, że to Szrenica powinna mieć nazwę Góra Żar. I Śnieżne Kotły też. I wszystkie szczyty po drodze.
Jedni biegną, inni idą, niektórzy lewitują
Ruszyli! Najpierw powoli, jak żółw... Wróć! To nie ten wierszyk. Ogary poszły w las! Las się jednak skończył po 3 km i odtąd była patelnia. Śnieżne Kotły i koniec najdłuższego podbiegu. Obok mnie, jeszcze przez chwilę, reprezentantki z Ameryki i Afryki, te ostatnie bieluśkie jak wapienie na Jurze. Trasa biegu miała prowadzić na Śnieżkę, ale ze względu na remont szlaku nawrotka była koło Domu Śląskiego. Do tego momentu jest dobrze, jeszcze wtedy wyglądało, że będzie sporo poniżej 5 godzin. Podiumowicze mijali mnie dużo wcześniej, lewitując nad głazami, bo trudno to było nazwać biegiem – z taką prędkością, w takim terenie. Upał bierze górę nad rozsądkiem i co wodopój i strumyczek, piję, piję, coraz więcej... jeden raz, drugi, trzeci, stało się. Jak Candyman pojawiła się złowieszcza kolka, na 6 km przed metą i już nie odpuściła, mimo wygibasów, skłonów, uciśnięć. Skończyło się rumakowanie. A pod koniec to nawet bieganie się skończyło. I czas na mecie: trochę ponad pięć i pół godziny. Po wszystkim: dwie godzinki zwyczajowego umierania, dreszczy, okładów, a wieczorem spacer po pustych już szlakach wokół Szrenicy. Następnego dnia o świcie, w burzy i ulewie – tą samą drogą na dół do Szklarskiej. Nawiedzam jak zmokły duch piękny, ukryty w baśniowym wąwozie Wodospad Kamieńczyk. I do Jeleniej, i do Wrocławia, i do Krakowa, i wkrótce, przez Beskid Makowski, do Zakopanego.
Liczenie grani przed startem nie usypia
Kolej na Tatry, 70 km, 5 km do góry... Dwa tygodnie po Karkonoszach – jak dla mnie to za mało na regenerację. I żebym to ja potrafił usiedzieć na czterech literach i regenerować się... Czuję się ociężały. Na plecach zawiśnie pożyczony salomonowski S-Lab, dwunastka. Sprzęt pierwsza klasa, pierwszy na liście najbliższych zakupów. Na nogi wzują się speedcrossy 2, którym jak polski rząd, podniosłem wiek emerytalny. Wypustki na podeszwie dwa razy krótsze, ubite, pozdzierane i porozdzierane, ciągle dają radę i na skałach trzymają się prawie jak łapki gekona. Nie znalazłem w ostatnich miesiącach zamiennika. Te co prawda przez pierwsze 50 km zdzierały mi małego palca do krwi, ale potem to ja je zacząłem zdzierać: tu 40 km, tu 80, tam 100... Noc przedstartowa jak zwykle krótka i pocięta spacerami do wc, a pobudka o 1.30. Stresik... Marzy mi się myślodsiewnia z książek o Harrym Potterze. Ale złapałem jakimś cudem 2 godzinki snu, szaleństwo. Noc wcześniej śniło mi się, że zapomniałem wlać izotonik do bukłaka. Na jawie, niestety, nie zapomniałem.
Bad water, czyli... kupny izotonik
Na starcie najlepiej było patrzeć w niebo. W mieście tyle gwiazd można zobaczyć tylko w planetarium. Start... Chłodno, rześko, przyjemnie. Trzeba zdążyć na Ornak przed upałem. Grześ, Rakoń, Jarząbczy, Starorobociański... Tu jeszcze było dość sił, by napawać się widokiem, wschodem słońca. Tatry rozścieliły przed nami piękny widok, tak jak się rozściela czerwony dywan przed gwiazdami w Cannes. Gwiazdy, czyli w tym wypadku biegowi celebryci byli już jednak daleko z przodu, łapiąc po drodze mandaty za nieprzestrzeganie zasad grawitacji. Schronisko Ornak po męczącym zbiegu. Picie, napełnianie bukłaka roztworem wody i tablicy Mendelejewa, krótki odpoczynek i w drogę. Gdzie jakieś wypłaszczenie czy lekki podbieg – biegnie się. Biec trzeba, bo limity tej imprezy nie są dla piechurów. Czerwone Wierchy wchodzą nie tak ciężko, jak izotonik, ale jednak dają w kość. Izotonik daje po żołądku. Nigdy więcej nie wezmę do ust tych świństw podczas długiego biegu! Trzeba je zdecydowanie robić samemu. Batoniki zrobiłem sam, wg receptury Scotta Jurka – sprawdzają się wyśmienicie.
Do boju, do boju, do boju... ul-tra-si!
Zbieg z Kasprowego – jakoś leci. Turyści są niesamowici, w mgnieniu oka zamieniają się w rasowych kibiców. „Brawo, do boju”, „Wy naprawdę z Chochołowskiej? Super!”, „Zielona Góra pozdrawia!”. Oklaski, słowa otuchy, jak nic ubyło mi na całym dystansie ze dwa kilometry dzięki temu dopingowi. Nawet zatłoczone szlaki rozstępowały się przed biegnącymi, choć na podejściach w końcówce biegu niejeden sprawniejszy górołaz narzuciłby mocniejsze tempo niż moje.
Daleko jeszcze?
Murowaniec – wciąż kilkadziesiąt minut przed limitem, ale po dłuższej przerwie wyruszam z zapasem mizernym, 20-minutowym. A przede mną Krzyżne. Na podejściu mam deja vu z górskiego ultra na Korsyce, który nie skończył się dla mnie zbyt dobrze – ale to tylko podnosi determinację. Brak aklimatyzacji i zmęczenie zaczynają jednak zatykać. Na szczyt resztką sił, 3 minuty oddechu (gdzie ten oddech?) i w dół. O dziwo – całkiem szybko. Nadrabiam zaległości limitowe, ale każde podejście kosztuje coraz więcej. Po płaskim przy Dolinie Pięciu Stawów, to też zaskoczenie, biegnie się. W dół do Wodogrzmotów pędzi się. Pół godziny przed limitem. Wyjście z pit stopu 10 minut później. Dla niektórych tu już było płasko, dla mnie to był odcinek gorszy od pierwszych 42 km do Murowańca. Boli jedno kolano, mięsień nad drugim na granicy kurczu. Biegnie głowa, czepia się myśli o mecie. Na 4 km przed metą opuszcza mnie izotonik. Idź precz, lepiej mi bez ciebie, chemiczny wymoczku. Jeszcze podejście na Nosalową Przełęcz, jeszcze szybki zbieg do Kuźnic, już bezmyślnie, na instynkcie, ale szybko, bez zawahania. Nie znając ostatniego odcinka kilka razy pytam się mijanych (i mijających) biegaczy, czy na pewno zmieścimy się w limicie. Własny głos dudni mi w głowie. Meta! 22 minuty przed limitem. O 8 kg masy ciała lżejszy. Reszta tonie w mroku. Medali i koszulek nie było, ale nie miałem siły się zastanowić, czy jestem z tego powodu zły. Mają dosłać. Zresztą, pokazaliśmy biegowy pazur, ci wszyscy, którzy mieli „zgodnie z planem nie ukończyć”. Do nazwania się prawdziwym ultrasem, pomimo dwóch Rzeźników, 7 Dolin i kilku maratonów górskich – jeszcze mi daleko... Ale kolejny krok w stronę tego świata wykonany. Teraz trzeba odrobić ultra-lekcję.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |