W sobotę 4 maja po odebraniu pakietu startowego i opuszczeniu terenu Expo nastąpiło załamanie pogody. Od rana w Pradze było chłodno, może 10-12 st. C, a później zaczęło także padać i wiać. Warunki atmosferyczne skutecznie zweryfikowały nasze plany popołudniowego zwiedzania miasta. Postanowiliśmy zjeść szybko obiad i wrócić do hotelu. Przemoczeni i zziębnięci przekroczyliśmy próg pokoju hotelowego, całe szczęście, że działało ogrzewanie. Niedaleko od hotelu namierzyłem supermarket na wyszukiwarce w telefonie. Zrobiłem tam zapasy na wieczór i startowy poranek.
Od redakcji: Materiał pochodzi ze strony 50andstill.pl
Start praskiego maratonu wyznaczony był na godzinę 9. Wszystkie prognozy pogody pokazywały, że w niedzielę do godzin południowych nie będzie padać, miało być chłodno, ale w miarę pogodnie. Nie wyobrażałem sobie biegania po mokrym praskim bruku. Start o późniejszej godzinie ma też swoje plusy, można się wyspać, zjeść hotelowe śniadanie i spokojnie dojechać na miejsce startu. Szukając hotelu w Pradze, postawiłem na trzy warunki: niedaleko startu maratonu, przy linii metra i nie za drogo. Booking.com zrobił swoje i generalnie nasz hotel spełniał te kryteria. Nie przebiłem położenia hotelu w Limassol, ale trzy przystanki linii metra od startu to naprawdę niedaleko.
Hotelowe śniadanie serwowano od godziny 7. Postanowiłem wstać godzinę wcześniej, żeby mieć czas na toaletę i ubranie się oraz spokojne zjedzenie śniadania na dwie godziny przed startem. Całe popołudnie i wieczór starałem się nawadniać moje ciało i uzupełniać węglowodany. Przygotowałem także strój biegowy – do koszulki technicznej przypiąłem numer startowy, do saszetki zapakowałem żele, a do plecaka trafił aparat fotograficzny, rzeczy na zmianę, napoje, przekąski i najważniejsza rzecz, tj. flaga biało-czerwona z napisem Ostrowiec Św., która towarzyszyła mi na każdym maratonie.
Tego dnia starałem się wcześniej położyć, udało mi się zasnąć już po godzinie 22. Mój sen skończył się nad ranem, długo przed budzikiem nastawionym na godzinę 6. Gdy wstałem, słychać było w hotelu ruch w pokojach, biegacze szykowali się do wyjścia. Szybka toaleta, tradycyjnie plastry, wazelina na pachwiny i byłem gotowy do wyzwań biegowych. Szybko założyłem strój i mogłem budzić moją partnerkę, która miała wyjść ze mną na start maratonu. Punktualnie o godzinie 7 siedzieliśmy na śniadaniu w hotelowej restauracji. Śniadanie, jak przed każdym maratonem, składało się z białego pieczywa, masła, dżemu, miodu, pomarańczy, soku pomarańczowego i kawy. Banany i figi czekały na mnie w pokoju hotelowym. Spakowani wyszliśmy z hotelu, przywitał nas pogodny, ale bardzo zimny, wręcz lodowaty poranek. Wychodząc, włożyłem na siebie tylko kurtkę softshellową, co nie było rozsądnym rozwiązaniem, było mi po prostu zimno.
Szybko dotarliśmy do stacji metra, tam z różnych kierunków docierali biegacze, czekając na transport. W ciągu kilku minut dość mocno zatłoczonym metrem dojechaliśmy do stacji Mustek, przy której na placu Wacława organizatorzy zbudowali miasteczko biegowe. W tym miejscu biegacze mogli skorzystać z przebieralni, zostawić depozyt, poddać się masażowi nóg, tapingowi czy skorzystać z toalet. Całość miasteczka była ogrodzona i dostępna dla biegaczy po okazaniu numeru startowego. Chętnie zwiedziłem miasteczko biegowe zaciekawiony wielkością i organizacją tego terenu. Z depozytu nie skorzystałem, bazując na uprzejmości mojej partnerki. Skorzystałem natomiast z toalet, przed którymi nie było jeszcze dużych kolejek. Po opuszczeniu miasteczka biegowego i zapytaniu wolontariusza ze skrzydłem (podobnym do skrzydła na zbroi polskiej husarii, na którym współcześnie widniała literka „i” jak informacja) podążyłem we wskazanym kierunku na strefę startową maratonu, umieszczoną na Rynku Staromiejskim. Strefa startowa była oddalona od miasteczka biegowego dosłownie o kilkaset metrów. Niestety, całkowicie przemarzłem, było okropnie zimno, próbowaliśmy się ogrzać w pobliskich otwartych kafejkach, wszędzie było bardzo tłoczno. Bałem się o moją partnerkę, że się przeziębi. Po zorientowaniu się, gdzie była strefa startowa „B” i po zrobieniu kilku zdjęć mogłem się powoli rozgrzewać. Do startu pozostało pół godziny. W tym czasie na starcie/mecie zawodów przebiegała ceremonia prezentacji flag narodowych krajów, spośród których biegacze uczestniczyli w maratonie. Ściągnąłem kurtkę, pożegnałem się z Renatą i zacząłem się rozgrzewać. Już po kilku minutach zrobiło mi się cieplej. Rozgrzany dotarłem do swojej strefy startowej, gotowy do maratonu.
W przeciwieństwie do Walencji było tutaj luźno i wygodnie. W strefie spotkałem dwóch młodych Polaków, którzy zagadali do mnie, widząc polską flagę na koszulce. Chwilę pogadaliśmy i życzyliśmy sobie sukcesów. Nie odczuwałem już chłodu, byłem rozgrzany, podekscytowany startem i gotowy do walki. Nie czekałem długo, nim padła komenda na start. Tłum biegaczy poprzedzony elitą biegową powoli się rozkręcał. Po 17 sekundach przekroczyłem linię startu i uruchomiłem swój zegarek biegowy. Lubię ten moment, bo teraz wszystko jest w moich rękach! Poczułem wolność i energię.
Trasa maratonu w Pradze, jak mogłem przeczytać przed startem, jest płaska i dość szybka. Posiada atest IAAF/AIMS. Pewnie byłaby jeszcze szybsza, gdyby nie kostka brukowa na niektórych jej odcinkach poprzecinana dodatkowo szynami linii tramwajowej. Zdarzyło się też kilka wiaduktów samochodowych i tuneli. Ale coś za coś, jeżeli się chce podziwiać urok historycznego miasta, to można przeboleć pewne mankamenty. Trasa maratońska obejmuje większość najciekawszych miejsc w stolicy Czech i generalnie biegnie wzdłuż Wełtawy. Biegnąc, pokonujemy siedem różnych mostów,w tym legendarny Most Karola, przez inne mosty przebiegamy nawet dwukrotnie.
Już na pierwszym kilometrze po starcie poczułem różnicę – nie było tłoku, mogłem spokojnie regulować swoje tempo. Przed przyjazdem do Pragi dowiedziałem się, że nie ma pacemakerów na 3.00 (pierwszy był na 3.15). Przygotowując się, liczyłem, że ktoś doświadczony przejmie odpowiedzialność za tempo mojego biegu. Nie było wyboru, musiałem liczyć na siebie.
Praski maraton, jak już wspomniałem, związany jest nierozłącznie z Wełtawą. Zaraz po stracie, dosłownie po kilkuset metrach, przekroczyłem rzekę po raz pierwszy Mostem Čecha (Cechŭv most) i po skręcie w lewo dobiegłem do placu Małostrańskiego, aby ponownie skręcić w kierunku Wełtawy, na sławny Most Karola (Karloŭv most). To najstarszy zachowany most kamienny świata o tej rozpiętości przęseł, którego budowa rozpoczęła się w 1357 roku. Z Mostu Karola trasa skręca w lewo w nabrzeże, po czym prowadzi na kolejny Most Mânesa (Manesŭv most), docierając do trasy, którą rozpoczynaliśmy maraton. W ten sposób zamknąłem pierwszą małą pętlę. Na odcinku trzy i pół kilometra pokonałem trzy mosty na Wełtawie.
Biegło mi się bardzo dobrze, było chłodno, nawet zimno, wręcz idealna temperatura na dystans maratoński. Starałem się utrzymywać tempo biegu na poziomie 4.10-4.12, trochę za szybko, mimo że w mojej głowie cały czas dominowała chłodna kalkulacja. Po skręcie w prawo biegłem prostym odcinkiem trasy wzdłuż rzeki aż do Mostu Libeńskiego (Libensky most), który wyznaczał ósmy kilometr. Organizatorzy zorganizowali punkty muzyczne (głównie DJ-e), pierwszy punkt już na piątym kilometrze, a następne regularnie co kilka kilometrów, w sumie było ich ponad trzydzieści. Na szóstym kilometrze przed mostem organizatorzy przygotowali także pierwszy punkt odżywiania. Woda i izotoniki podawane były w papierowych kubkach przez wolontariuszy. Ilość stanowisk z napojami oraz liczba wolontariuszy sprawiała, że w tej strefie nie było tłoku. Z Mostu Libeńskiego skręciłem w prawo, biegnąc wzdłuż rzeki, wracając w stronę miejsca startu maratonu.
Przed punktem nawadniania zlokalizowanym na ósmym kilometrze trasy wziąłem drugi w tym dniu żel energetyczny MuleBar (pierwszy chwilę przed startem), starałem się pilnować nawadniania i odżywiania. Pierwszą dychę maratońską pokonałem w niecałe 42 minuty. W pełni starałem się kontrolować tempo biegu, licząc, że moja konsekwencja przyniesie efekty na ostatnich kilometrach maratonu. Na jedenastym kilometrze na trasie pojawił się długi 360-metrowy Tunel Těšnovskỳ łączący dwa nabrzeża. Później na wysokości Mostu Cecha kończyła się druga pętla (większa) w tej części Pragi (którą jeszcze raz pokonałem pod koniec maratonu). Biegnąc, odbiłem w lewo, w poznany już w czasie startu Rynek Staromiejski. Czekał tu na biegaczy spory odcinek brukowego biegania. W tłumie kibiców zebranych wzdłuż barierek odgradzających trasę maratońską dostrzegłem moją partnerkę z biało-czerwoną flagą, głośno dopingującą. Takie momenty dodatkowo mobilizowały mój organizm do wysiłku. Ten odcinek był dość trudny, z jednej strony trasa pokryta brukiem granitowym, naszpikowanym szynami tramwajowymi, a z drugiej – sporo krętych i wąskich uliczek.
Poza krańcami rynku organizatorzy ustawili kolejny punkt odżywiania. Generalnie punkty odżywiania lub nawadniania ustawione były co dwa i pół kilometra. Jak na tę pogodę, było ich nawet za dużo. Dalej na trasie pojawił się dłuższy, prosty odcinek biegnący w stronę Wełtawy, którą przekroczyłem Mostem Jiraska (Jiraskuv most), aby po dwustu metrach nabrzeżnej trasy skręcić na kolejny most na rzece – Most Polackiego (Palackeho most). Mimo ciągłego wbiegania na mosty trasa była płaska i szybka, może poza odcinkiem wypełnionym brukiem w ścisłym centrum miasta. Między wspomnianymi mostami organizatorzy ustawili kolejny punkt odżywiania. Chwilę przed tym punktem biorę kolejny, trzeci już żel MuleBar. Z mostu trasa maratońska biegła wzdłuż rzeki i na siedemnastym kilometrze odbijała w lewo, oddalając się od Wełtawy, tworząc kolejną małą trzykilometrową pętlę, która zamykała się przy rzece. Dwadzieścia kilometrów trasy maratońskiej pokonałem w czasie 1.24.15, czyli udało mi się utrzymać tempo na poziomie 4.10-4.15.
Półmetek maratonu zaliczyłem w czasie 1.28.45 (liczę czas netto na zegarku). Ten wynik uskrzydlił mnie! Nie odczuwałem jeszcze zmęczenia, a utrzymywanie tempa nie sprawiało mi trudności, pilnowałem też nawadniania i odżywiania. Na dwudziestym trzecim kilometrze trasy umiejscowiona była pierwsza nawrotka, po której nastąpił powrót w kierunku Mostu Polackiego, którym przebiegłem na drugi brzeg rzeki, zmieniając ponownie kierunek. Po kolejnych dwóch kilometrach nastąpiła druga nawrotka i ponowny powrót w kierunku Mostu Polackiego. Przed mostem zobaczyłem tabliczkę „trzydziesty kilometr”, który pokonałem w czasie 2.06.25, utrzymując tempo 4.10-4.16. Ten wynik dawał mi nadzieję na rezultat poniżej trzech godzin. Zadziwiająco dobrze mi się biegło, temperatura powietrza niewiele wzrosła, ciągle było chłodno, niepokoiły mnie tylko zimne podmuchy wiatru, które stawały się coraz mocniejsze. Na trasie to ja teraz dyktowałem tempo i wyprzedzałem innych zawodników. Liczne pętle pokazywały mi różnice w odległości do najlepszych, ale też do tych z tyłu. Szczególnie wypatrywałem pacemakera na 3.15, który ciągle był daleko z tyłu.
Dalej trasa maratońska biegła nabrzeżem wzdłuż Wełtawy, tym razem przebiegała pod Mostem Polackiego w kierunku mostu Legii – siódmego mostu, z którym musieli się zmierzyć biegacze. Po drodze na trzydziestym pierwszym kilometrze pojawił się kolejny punkt odżywiania umiejscowiony przed skrętem w prawo na wspomniany wcześniej most. Po zbiegnięciu w lewo na trasę nabrzeżną w kierunku starego miasta, po kilometrze, na wysokości startu/mety zawodów skręcałem w lewo na Most Manesa, zaczynając dużą pętlę, którą już biegliśmy na początku maratonu, tylko w przeciwnym kierunku. Na trzydziestym szóstym kilometrze organizatorzy ustawili kolejny punkt odżywiania, którego nie odpuściłem, praktycznie na każdym punkcie piłem wodę lub izotonik, czasem łapałem też mokrą gąbkę.
Praktycznie w tamtym momencie zaczynał się właściwy maraton – walka ze swoimi słabościami. W głowie były myśli, że już tak niewiele zostało, ale też obawy, czy organizm wytrzyma trudy biegu, czy nie dopadną mnie skurcze. Sam się dziwiłem, że ciągle miałem siłę utrzymywać tempo, które stało się bardziej szarpane, ale sumarycznie utrzymane w ryzach. Zawsze marzyłem o takim biegu, poukładanym, w równym tempie. Może ten dzień jest dzisiaj i to w Pradze? Takie myśli kołatały mi po głowie. Próbowałem skupić się na trasie, doganiać biegaczy, którzy byli przede mną. Chciałem zapomnieć o czasie, tempie i wysiłku.
Przede mną trasa skręcała w lewo na Most Libeński, który już raz przebiegłem, tylko w przeciwnym kierunku i to było ostatnie przekraczanie Wełtawy w czasie tego maratonu. Zostało tylko (albo aż) pięć kilometrów do mety i to po trasie, którą już biegłem (w przeciwnym kierunku). Trasa była płaska, momentami miałem wrażenie, że prowadziła leciutko z górki, a drobne podbiegi były tylko przy mostach, wiaduktach i tunelach. Trzymałem się, mobilizując swoje ciało, a przede wszystkim głowę do wysiłku, jeszcze jeden kilometr, jeszcze jeden…. Przed Tunelem Těšnovskỳm, który opisywałem przy początkowych kilometrach maratonu, wypadał czterdziesty kilometr trasy, który pokonałem w czasie 2.49.30, biegnąc już delikatnie wolniejszym tempem 4.11-4.18. Tam ustawiony był także ostatni punkt odżywiania. W tamtym momencie dotarło do mnie, że jeżeli nie wydarzy się coś nadzwyczajnego, to powinienem złamać trzy godziny. Następne dwa kilometry biegło mi się bardzo ciężko, jakby mój mózg uznał, że już wykonał zadanie.
Po przebiegnięciu tunelu pozostawał mi do mety na Rynku Staromiejskim kilometrowy odcinek wzdłuż Wełtawy i po skręcie w lewo siedemset metrów po bruku. Moje tempo spadło do 4.17-4.22, ale walczyłem mobilizowany przez setki, może tysiące zgromadzonych kibiców. Zobaczyłem w tłumie przy barierkach Renatę, moją partnerkę, która starała się głośnym dopingiem mobilizować mnie na ostatnich metrach. Ostatnie dwieście metrów starałem się przyspieszyć, widziałem już zegar na konstrukcji mety maratonu i uciekające sekundy. Metę przebiegłem w czasie 2.59.00, a to był czas brutto. Złamałem wyśnione, upragnione TRZY GODZINY! Jestem szczęśliwy i nawet nie zmęczony. Wolontariuszka założyła mi medal na szyję, a ja zrobiłem sobie z nią selfie. Później, przesuwając się dalej, dostałem wodę i mogłem zrobić kilka zdjęć. Dzwoniła też do mnie moja partnerka, że złamałem trzy godziny, też się bardzo cieszyła z tego wyniku.
Maraton w Pradze to jeden z najlepiej przygotowanych maratonów, który od sześciu lat może się szczycić odznaką IAAF Road Race Gold Label. Gorąco go polecam!
Nie wierzyłem, że w Pradze uda mi się złamać trzy godziny, myślałem bardziej o wrześniowym maratonie we Wrocławiu. Trafiłem po prostu na ten dzień, że wszystko ci sprzyja: dyspozycja organizmu, organizacja imprezy, pogoda i forma. To był ten dzień, wymarzony dzień!
Mój wynik: Piotr Dasios
data: 05.05.2019 rok
nr bib startowy: 532
czas netto: 2.58.38, miejsce open: 268
w kategorii M 50-54: 14 miejsce
kat. narodowa: 11 miejsce
Red. jęz. Justyna Harabin, zdjęcia własne oraz RunCzech (4)
Materiał pochodzi ze strony 50andstill.pl
|