26. czerwca 2017r. - Dzień 7 Seymour – Indianapolis
Ameryka pokazała nam swoją niedostępność "pogodą". Przez pierwsze 4 dni straszyła nas Cindy, próbowała poradzić słońcem. Teraz w końcu uległa. Dzisiejszy dzień jak powiedział Mateusz "bajka- tak to można biegać!". Temperaturka 20-24oC, lekki wiaterek, co i rusz chmurki, a droga prosta jak stół. Kłopot jedynie ma Jacek ze szkołami kontaktowymi. Zachodzą jakimś białym nalotem. Większość biegniemy poboczem, a na przeciwko suną auta. Z mętnymi kontaktami jest niebezpiecznie.
Podczas postoju podeszła do nas Elaine z pytaniem czy może nam w czymś pomóc. Jesteśmy samowystarczalni ale wysłała nas na jeżyny. Przeprosiła nas przy tym, że ich tak mało bo w weekend jej pięcioro wnuków objadło co się dało. Nie wszystko jak się okazało.
Sierżant Bill zainteresował się naszym Chevroletem Traverse, który czekał na nadbiegającego, "półniewidomego" Jacka. Zapytał czy pomóc i w tym miejscu opowiedzieliśmy jemu naszą historię. Za chwilę nie tylko razem skandowaliśmy We Run We Serve, to jeszcze sierżant Bill zadzwonił do znajomego redaktora z lokalnej gazety, że spotkał na trasie ciekawych ludzi.
W Indianie czekał na nas Stephen z grupą Lionów z Indiany. Po błyskawicznym prysznicu pojechaliśmy na obiad gdzie czekała na nas kolejna grupa. Po wzruszającej uroczystości odśpiewania obu hymnów narodowych i modlitwie za pomyślność naszego biegu mieliśmy okazję opowiedzieć o Freedom Charity Run oraz celu charytatywnym. Lioni spontanicznie dokonali zbiórki pieniędzy. Mogliśmy też przyglądać się dorocznej ceremonii przekazania władzy w klubie. Na koniec Stephen zabrał nas do centrum Indianapolis aby pokazać to piękne miasto w zapadającym zmierzchu.
Jutro biegniemy 99 km do Lafayette.
27. czerwca 2017r. - Dzień 8 Indianapolis – Lafayette
Syberia w Indianie? No prawie, rano gdy startowali nas Susan i Stephen, było +14oC, a po 2 godz. biegu zaledwie +16oC. Biegnie się w takiej temperaturze rewelacyjnie, rewelacyjnie pod warunkiem, że nie ma się już blisko 800 km w 8. nogach... Dzisiaj wypada na każdego ok. 25 km. Potem, w żadnym z pozostałych trzech dni nie przekroczymy 20.
Zaczynamy słabnąć, nie, nie fizycznie lecz organizacyjnie. Mateusz z Jackiem pomylili drogę choć wydawało się, że wszystko jasne. My zamiast czekać na każdym istotnym skrzyżowaniu, czekaliśmy tylko na tym, które my uważaliśmy za istotne. W efekcie nasi koledzy pogalopowali w prerię. Jacka aparat telefoniczny pomimo kąpieli spirytusowej nie ożył, a Mateusz swojego nie wziął. Jeździmy z Danielem po wszystkich okolicznych drogach, a zielonych koszulek ani widu ani słychu. Jak się mamy znaleźć? Policja stanowa? Nagle dzwoni komórka Mateusza. To jego żona z Warszawy: "Mariusz, masz wiadomość od Mateusza na Facebooku". Mateusz w przydrożnej Pomocy Drogowej wyprosił dostęp do komputera i dzięki Zukerbergowi wysłał na siebie namiary – dzięki Mark za jakże użyteczny komunikator.
Lioni z Lafayette czekali w centrum wraz z prezydentem miasta Lafayette o znajomym nazwisku Roswarski. Była telewizja i kolejne wywiady. Była woda i melony przygotowane przez naszych gospodarzy. Pat przygotowała wszystko perfekcyjnie. Wiele osób solidaryzuje się z naszym tegorocznym celem charytatywnym, chcą pomóc dzieciom z Syrii. Wieczorem siadamy w domu i Vicky i Boba przy pysznej pizzy i opowiadamy o FCR oraz o akcjach zorganizowanych przez LC Lafayette. To pierwszy klub Lions w Indiana założony w 1920 r.
28. czerwca 2017r. - Dzień 9 Lafayette – Francesville
Neil Armstrong, a właściwie jego kopia z brązu, siedzi na monumencie tuż przed swoją alma mater, Purdue University w Lafayette. W przeszklonym hollu budynku głównego wisi podwieszony lądownik Appollo 11. Wszystko to pokazał nam Charlie wioząc nas wieczorem do swego domu na nocleg.
0 23. w wieczornym bloku newsów Pat i Charlie widzieli specjalny program poświęcony wizycie FCR w Lafayette – podobno wypadło super. My w tym czasie już wszyscy przewracaliśmy się z boku na bok.
Rano wystartowaliśmy z Marshallem, profesorem ze wspomnianej uczelni. Marshalla spotkaliśmy przypadkowo wczoraj, na mecie poprzedniego odcinka. Zainteresował się naszym biegiem, bo sam kiedyś biegał maratony, a teraz wziął się za ultrasy. Niedawno machnął 105 milowy (168 km) bieg non stop w Ohio. Chętnie dołączył by do naszego teamu w przyszłości.
681 – tyle wiatraków jest na największej farmie wiatrowej świata, zlokalizowanej na polach kukurydzy wzdłuż naszej trasie do Rensselaer. Biegliśmy więc mila za milą wśród szumu kukurydzy i turbin wiatrowych.
Zrywa się wiatr, niebo chmurzy- będzie lało. Czyżby Cindy nas w końcu dogoniła?
Dobiegliśmy jednak bez przeszkód do City Hall w Rensselaer o 17, a tam dopiero 16. Przekroczyliśmy kolejny raz linię zmiany czasu. Bob, który wszystko zorganizował, czekał już na nas wraz z burmistrzem miasta, prezydentem klubu Allenem oraz kilkunastu Lionami z miejscowego klubu. Rensselaer to blisko 6 tys. miasteczko, które w napięciu czeka na tego 6 tysięcznego obywatela. Najpierw spędziliśmy blisko godzinę na wspólnych opowieściach, potem zjedliśmy doskonały obiad. W międzyczasie dotarła do Patty, gubernator jednego z okręgów w Indianie. Przejechała na to spotkanie ponad 50 mil. To ona, wraz z nieocenioną Anne z Alabamy, podjęły się organizacji na miejscu naszego biegu. Bez nich albo by się nie odbył w ogóle, albo przebieglibyśmy zdani właściwie na własne siły. Oczywiście mam tu na myśli nie te fizyczne siły skumulowane w mięśniach.
Jutro start o 9.00 w kierunku Valparaiso, a potem już wietrzne miast Chicago.
29. czerwca 2017r. - Dzień 10 Rensselaers – Valparaiso
"Szęść Boże" na pożegnanie powiedział po polsku Allen. Bob założył polo, które od nas wczoraj dostał. W dobrych nastrojach i z tym błogosławieństwem pobiegliśmy wśród bezkresnych pól kukurydzy smaganych narastającym wiatrem. Momentami biegliśmy drogami asfaltowymi, momentami szutrowymi. Czasem miały nas setki aut, a czasem przez godzinę nie przejechał żaden. Choć fizycznie trzymamy się nie źle, każdy kilometr, każdą setkę, każdy metr liczymy z nadzieją, że to już ostatni. W dziesięć dni codziennie każdy z nas biegł więcej niż półmaraton. Teraz wyłazi z nas ogromne znużenie.
Elisha z Dennym i kilkoma Lionami oraz przedstawicielami władz miasta Valparaiso czekali na nas koło zabytkowego (jak na Amerykę oczywiście) budynku sądu. Potem pojechaliśmy do Elishy do jej wielkiego domu na pyszny obiad, przy którym towarzyszyli nam kolejni znajomi Elishy i jej męża Rayana. Opowieściom nie byłoby pewnie końca, gdyby nie zmęczenie gości, czterech biegaczy z Polski, którym w pewnym momencie, jak na komendę zaczęły opadać powieki. Było to tym bardziej dziwne bo na dworze właśnie rozszalała się burza z gromami i piorunami. Byle jakoś dociągnąć jutro do Chicago, marzymy zapewne każdy leżąc jak król w swojej sypialni. Takiego komfortu spania nie mieliśmy jeszcze do tej pory.
Jutro Oak Brook. Oby przestało lać...
Relacje dostępne na stronie: freedomcharityrun.org/ |