Długie wybieganie, trening wytrzymałościowy, próba samego siebie, sprawdzian, poprawa rekordu" i wiele innych określeń towarzyszy każdemu startowi w maratonie. Dla mnie Maraton Praski był sprawdzianem mojej pracy treningowej przez ostatnie 6 miesięcy. Czy się udało?
Zapisy na Maraton Praski nie są łatwe, mogą zniechęcić nie jednego, wiedziałem o tym dlatego zapisałem się już w listopadzie 2009 a w grudniu zarezerwowałem hotel. Ci którzy tego nie zrobili w podobnym czasie mieli wątpliwości do prawie samego końca, czy wszystko jest OK z ich wpłatą, czy wszystko dobrze wypełnili i różne inne drobiazgi.
Ja tylko czekałem na godzinę "0", aby odebrać swój zestaw startowy, ustawić się w tłumie i czekać na wystrzał.
Przygotowania do tego startu były bardzo ciężkie, trenowałem regularnie przez 6 miesięcy, z drobną przerwą w marcu, gdzie jakiś tam korzeń wystający z ziemi był bardzo towarzyski i zapragnął bliskiego kontaktu z moimi nogami. Przerwa na 3 tygodnie okazała się konieczna po tej przygodzie.
Wracając do samej Pragi, wyjechaliśmy w sobotę koło 11 przed południem, droga jest całkiem przyjemna, zwiedziliśmy kawałek Polski.
Przejazd przez Nysę, Kłodzko oraz Kudowę był bardzo przyjemny, przyznać trzeba że piękny jest ten nasz kraj. Na każdym kroku coś się dzieje, budują remontują i upiększają to co już i tak jest niejednokrotnie ładne.
Do Pragi jedziemy przez Hradec Kralove, szybko pochłaniając kolejne kilometry.
Pierwszy cel to Marathon Sport Expo gdzie odbieramy pakiety startowe.
W skład zestawu startowego wchodzą całe setki reklam, numer startowy z zamocowanym chipem, talon na pasta party oraz techniczna koszulka z Adidasa, niestety pozostały tylko rozmiary L, a to dla mnie trochę za duże gabaryty. Aby wybrać sobie dowolna koszulkę trzeba być wcześniej a nie tak jak My na 2 godziny przez zamknięciem.
Pasta party to porażka, tłumaczymy to faktem późnego przybycia, makaron rozgotowany, owoce jakieś nadpsute, ale za to wody do woli.
Nasze towarzyszki, czyli żony, nie opuszczały nas na krok, chcieliśmy im pokazać przedsmak startu w maratonie. Mamy nadzieje, że kiedyś wystartują z nami na pełnym dystansie, na razie trenują na 10 km z zaplanowanym startem w listopadzie.
Przed naszym przybyciem w Pradze odbył się bieg z psami, widzieliśmy praktycznie już sam koniec tej imprezy, niesamowite wrażenie zwłaszcza jak na małym Jorku trzeba umieścić numer startowy, a jak wiadomo numer byl większy od psa.
Czujemy głód, trzeba się streścić, bo jak wiadomo głodny Polak to zły Polak, ruszamy szybko do hotelu, przedzieramy się przez samo centrum Pragi, mijamy szereg mostów między innymi słynny most Karola, niestety na nasz przyjazd zamieniony na rusztowania Karola.
Jest nasz hotel, Akat, godny polecenia, nie drogi wygodny dojazd praktycznie wszędzie, brakuje tylko parkingu, ale 400 metrów dalej jest płatny parking, gdzie za 100 koron na dobę można pozostawić samochód.
Szybko załatwiamy formalności, wrzucamy torby do pokoju i ruszamy do miasta.
Metro jest 50 metrów od hotelu, czekamy 6 minut na peronie potem kolejne 5 minut jazdy i jesteśmy w centrum Pragi.
Ciekawe miasto, niska stara zabudowa, na każdym kroku kameralne restauracyjki, budki z charakterystyczną Czeską kiełbasą, piwo, pizza, knedliki, prawie jak w raju, jak ja kocham jedzenie, prawie tak samo jak bieganie.
Maszerujemy spokojnie, oszczędzając siły na jutrzejszy maraton. Wieczorna sesja zdjęciowa w mieście jest imponująca, naprawdę bardzo przyjemnie, zwłaszcza jak mamy pierwszy wieczór od lat dla siebie, bez dzieci, bez gonitwy, tak jak za dawnych lat.
Wracamy do hotelu upojeni widokiem Pragi, po rekonesansie z lini startu i z lekkim przerażeniem, jak na takich wąskich uliczkach zmieści się 7500 biegaczy.
Kąpiel i do łóżka, budzik nastawiony na 6 rano, trzeba szybko zasnąć aby się wyspać. Dobrze, że nie miałem z tym problemu, przyłożyłem głowę i jak otworzyłem oczy za oknem było już jasno, wyspany, wypoczęty, naładowany adrenaliną przed startem, tak jak powinno być, mam zamiar dzisiaj pobić swój rekord życiowy w maratonie, planowany czas to 3:30.
Poranny prysznic koniecznie w zimnej wodzie, chociaż ciepłej w hotelu nie brakowało, kolejny plan to ubikacja, każdy maratończyk rozumie wagę tej walki przed maratonem, udało się, jestem lżejszy. Teraz kolej na stroje startowe, nowe koszulki, spodenki, wszystko w barwach narodowych z napisem POLAND Gliwice na plecach, na czapce orzełek, tak powinno być, ja jestem dumny z tego, że jestem Polakiem.
Na śniadanie przed startem zawsze jem makaron ze słodkim dżemem, lekki i szybko strawny posiłek to podstawa na dwie godziny przed startem. Popijam wodą 1 gram witaminy C oraz 2 tabletki witaminy B compositum, witamina C pomaga oczyścić organizm z toksyn powstałych na skutek wysiłku, natomiast witamina B ma właściwości ochronne. Hotelowe śniadanie bardzo obfite niestety pozostaje prawie nie tknięte, wole się nie objadać, zapasy zgromadzone przez cały tydzień w organizmie muszą mi wystarczyć.
Ruszamy do centrum, Praskie metro wypełnione biegaczami, słychać wiele języków, od razu widać, że jest to impreza międzynarodowa, każdy spogląda na przeciwników zapoznając się ze światową modą odzieży biegowej. Szybko dojeżdżamy na miejsce, małe zamieszanie w podziemnych tunelach, którym wyjściem wyjść, wybraliśmy to gdzie poszła zdecydowana większość.
Poranek trochę chłodny, jednak stroje startowe mamy już na sobie, przykryte tylko odzieżą z tzw. 3 warstwy. Nasz osobisty depozyt, tzn. żony z plecakami jest wypełniony po brzegi, aparaty fotograficzne, napoje, ciuchy, buty, coś do przegryzienia, to wszystko waży a kobiety są przecież takie delikatne, tylko ciekawe dlaczego czasami na zawodach nie potrafię ich dogonić.
Wpadamy w tłum, szukamy jakiegoś miejsca w którym się spotkamy po wszystkim, wybór padł na charakterystyczny pomnik wykonany z kluczy, jak się okazało nie byliśmy sami, spotkaliśmy kilka osób z Polski. Idziemy na start, pozostało 20 minut do wystrzału, mijamy sektor dla VIP-ów, może kiedyś będą dla nas, potem sztafeta, a potem się pogubiliśmy, wpadliśmy w tłum który nas zaprowadził do jakiegoś sektora bez oznaczenia.
Sporo nas tam było, mowa o Polakach, mieliśmy towarzystwo z przodu, towarzystwo za nami, wszyscy doświadczeni biegacze, z czasami docelowymi koło 3 godzin, dało się zauważyć że to nie jest sektor dla nas, ale co zrobić, wystartujemy z nimi i będziemy gnać do przodu w swoim tempie. Towarzystwo się zagęszcza, nagle strzał i ruszamy, najpierw spacerek potem truchcik i po niecałej minucie ruszam już biegiem przez linie mety, zaczęło się odliczanie mojego czasu. Od samego początku staram się kontrolować czas, ustawiłem sobie GPS-a tak aby podawał mi średnie tempo dla całego odcinka, dzięki temu miałem pogląd na to czego mogę się spodziewać na mecie.
Zatrzymałem się na tempie 4:48/km, to szybciej niż planowałem, ale tętno mi na to pozwalało. Pierwsze 10 km zleciało bardzo szybko, nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się znowu ma lini startu w okolicach 12 km, ale tym razem biegliśmy w przeciwna stronę, jakby do mety. Kibice się nie ociągali, szukam z niecierpliwością naszego depozytu i jest widzę, za barierką moją żonę, cyka zdjęcia, przez chwile poczułem się jak gwiazda filmowa.
Pozostało jeszcze około 30 km do mety, biegnie się super, trzeba tylko zwracać uwagę na tory tramwajowe, na moich oczach jakaś japonka wylądowała na kamiennej ulicy, dla niej bieg się zakończył, widzowie znieśli ją z trasy.
Trasa jest pofalowana, co kilka kilometrów jest jakiś mostek, tunel lub wzniesienie, co chwilkę biegniemy pod niewielkie wzniesienie lub z lekkiej górki. W okolicach 15 km mija nas naprzeciwko czołówka, oczywiście kilku osobowa grupa kenijskich i etiopskich biegaczy, jakiś kilometr za nimi widać pierwszego białego. Zastanawiam się za jaki czas ja będę w tym samym miejscu, no i byłem za 24 minuty, to niesamowite jak oni potrafią szybko biec.
Pierwszy kryzys miałem na 24 kilometrze, jednak trwał krótko, zmobilizowałem się i odrobiłem straty, miałem nawet 4 minuty w zapasie. Z każda godziną dało się odczuć rosnącą temperaturę, zrobiło się parno i zaczęło kapać, dopadł mnie kolejny kryzys na 30 km, nie poradziłem sobie z nim aż do 34 km, zwolniłem i straciłem zyskane 4 minuty, teraz mam przed sobą trudny wybór, próba przyśpieszenia i walka, lub dotrwanie do mety bez względu na wynik.
Postanowiłem powalczyć, od 36 km mój organizm się zmobilizował, przestało padać i pognałem do przodu. 40 km to kolejny kryzys, jednak spotkałem po drodze biegacza z Poznania, chciał abym go podciągnął do mety, a to ja potrzebowałem wsparcia, jak się okazało byliśmy dla siebie razem wsparciem. Biegłem z całą grupką, może z 12 osób za balonikiem z oznaczeniem 3:30. Na 41 km wiedziałem że dam rade, że osiągnę to co chciałem, 200 metrów przed metą wyprzedziłem niebieski balonik i popędziłem w stronę mety niemal sprintem goniąc niebieska koszulkę kolegi z Poznania.
To niesamowite uczycie tak gnać, wyprzedzając wszystkich w zasięgu, Praga zdobyta, jest meta, zakończyła się moja walka z czasem i z samym sobą, była to wygrana walka a jako trofeum mam wpis do dzienniczka "Maraton Praski 09.05.2010 z czasem 3:29:18 (netto)" oraz nietypowy kwadratowy medal. Wielka radość na mecie, medal na piersi, gratulacje i buziak od żony, potem masaż i napoje, czy potrzeba czegoś więcej? Kolejny maraton zaliczony, kolejny oznacza trzeci, jednak ten jest bardzo udany, myślę, że zapracowałem na to sumiennie.
Jestem bogatszy o kilka doświadczeń, oto najważniejsze z nich: nie biegać w nowej odzieży, mowa o skarpetach, bo może się polać krew, wyznaczać sobie realne cele i za wszelką cenę dążyć do ich zrealizowania, szukać pomocy duchowej u innych biegaczy, nie pędzić od startu bo spuchniesz w połowie, oraz kolejna to nie brać bidonów z napojami, gdy punkty są rozstawione tak często.
|