Wyjazd na maraton na Spitsbergenie w 2016 roku był moją trzecią podróżą w życiu. To były piękne czasy – kiedy nie dość, że wszędzie jeździłem z kimś, to jeszcze „na przyczepkę”. O samodzielnym podróżowaniu wtedy jeszcze nie marzyłem; wydawało się to zbyt trudne, i zbyt skomplikowane. No bo jak to tak: można wsiąść w samolot i polecieć na koniec świata? Przecież to niemożliwe...
W maju 2016 roku miałem za sobą tylko dwie wcześniejsze podróże: ale za to dość egzotyczne – na Antarktydę i do Iranu. Możliwość wyjazdu na Spitsbergen pojawiła się podczas rozmowy z moim biegowym przyjacielem – Piotrem Suchenią. Piotrek – znanym jako „człowiek, który nie mył się przez trzy dni” – był już na tej wyspie wcześniej, i za jego zgodą podpięliśmy się do jego kolejnego wyjazdu.
Zgodnie z panującym stereotypem wyspa w mojej głowie wydawała się groźna, mroźna i zabójczo… zabójcza. Wędrowały po niej stada wygłodniałych białych niedźwiedzi lubujących się w polowaniach na ludzi, a atmosfera składała się wyłącznie ze smagających lodem niemniej groźnych wiatrów. Jak w takich warunkach pobiec maraton? Postanowiliśmy to sprawdzić.
Musicie wiedzieć o tym, że na Spitsbergen latają normalne samoloty. Jest tam cywilne lotnisko położone dwa kilometry od… miasta. Tak, dobrze czytacie: od miasta. Archipelag Svalbardu (którego Spitsbergen jest częścią) ma swoją stolicę – liczące około dwa tysiące mieszkańców Longyearbyen. Z lotniska do centrum miasta jeździ normalny autobus (bilet kupuje się u kierowcy) a na jego terenie są markety, hotele, wypożyczalnie skuterów, biura podróży oraz… pizzerie i dom kultury z prawdziwą halą sportowo-widowiskową. Dzicz rozpoczyna się dopiero poza miastem.
Po Antarktydzie – na której też są lotniska – tym co zastałem na Spitsbergenie nie powinienem być szczególnie zdziwiony. A jednak człowiek inaczej to sobie wyobrażał. Dziś najbardziej jestem zdziwiony tym, że wtedy byłem zdziwiony! Ale chyba nie jestem wyjątkiem: gdy komuś opowiecie, że byliście na Spitsbergenie – to od razu staniecie się w jego oczach podróżnikami niczym Marek Kamiński czy Marco Polo. Tak właśnie działa stereotyp.
Z krótkiej, zaledwie 3-dniowej wyprawy na Spitsbergen najbardziej zapamiętałem… ceny. Najtańszy pokój hotelowy kosztował 600 złotych za dobę, a pizza i małe piwo – równowartość dwustu. A był to rok 2016, czyli bardzo dawno, dawno temu. Teraz zapewne podrożało. Poza miastem jest już oczywiście o wiele bardziej dziko – i to tak, że turyści mają zakaz opuszczania obszaru zabudowanego. Głodne białe misie czyhają, więc poruszać się po tutejszych górach i dolinach można wyłącznie skuterem i ze strzelbą na ramieniu.
Co nie oznacza, że strzelba ta stanowi jakieś rozwiązanie! Trzeba pamiętać, że zabicie niedźwiedzia polarnego (lub choćby zranienie go) jest surowo karane – nawet jeżeli ma to miejsce w obronie własnej. Na archipelagu Svalbard człowiek jest gościem i przed niedźwiedziami (których jest więcej niż ludzi) należy rączo uciekać – a nie do nich strzelać. Do tego właśnie potrzebny jest skuter – bo jeśli będziecie uciekać na nogach, to daleko nie uciekniecie.
Jak wygląda maraton na Spitsbergenie?
No cóż. Było to tak dawno, że szczerze mówiąc prawie już nie pamiętam samego biegu. Postanowiłem go teraz opisać wyłącznie dlatego, żeby nadrobić zaległości. Przy okazji: jeżeli obejrzycie film który zmontowałem z trasy, to przeniesiecie się w czasie – do epoki kamer bez stabilizacji. Niby zaledwie kilka lat, a technologicznie była to epoka kamienia łupanego w kategorii ręcznych kamer GoPro. Miejcie to więc na uwadze zanim surowo ocenicie moje nagranie.
Na wyspę przywieźliśmy ze sobą przeźroczyste, butelkowane, małe „co-nieco”; nasz podróżniczy guru Piotrek ostrzegł, że na miejscu kupowanie napojów rozweselających jest bardzo drogie. Teoretycznie przywieziony w plecakach płyn przeznaczony był na świętowanie po maratonie, ale… ale stało się tak, jak to w męskim gronie zwykle bywa: cały zapas poszedł już pierwszego wieczoru. Zresztą z tym wieczorem to była niezła heca: siedzieliśmy w hotelu i czytaliśmy tak sympatycznie, że straciliśmy zupełnie rachubę czasu. Nikt z nas nawet się szczególnie nie interesował tym, która może być godzina; przecież SŁOŃCE ŚWIECIŁO WYSOKO.
Kiedy wyczerpaliśmy do dna oba szkła – za oknem wciąż był dzień. Zaciekawieni spojrzeliśmy na zegarki, i wtedy okazało się… że minęła już północ. Wyszliśmy na chwilę przed hotel. To niezwykłe uczucie wiedzieć, że jest środek nocy – pomimo, że słońce świeci wysoko nad głowami. Natychmiast poszliśmy spać, bo start w maratonie był już za kilka godzin.
Rankiem słońce nadal stało wysoko nad horyzontem. Podczas biegu na zmianę zalewały nas fale ciepła oraz mroźne powiewy; przez cały bieg co chwilę albo się rozpinaliśmy, albo zapinaliśmy. Widoki na otaczające dolinę góry były przepiękne i warte tego wyjazdu same w sobie. Trasa prowadziła pętlami przez miasteczko, a w najdalszym jej punkcie oddalaliśmy się od zabudowań na kilka kilometrów w kierunku bieguna północnego. Dzieliło nas od niego zaledwie 1335 kilometrów – nigdy nie byłem bliżej osi planety.
Na trasie były trzy punkty z ciepłą herbatą. Najbardziej w pamięć zapadli mi organizatorzy maratonu, którzy poruszali się po drodze wyposażeni w sztucery; to na wypadek, gdyby pojawiły się zaciekawione biegaczami niedźwiedzie. Maraton na Spitsbergenie rozgrywany jest zawsze na początku czerwca, podczas najcieplejszego okresu na wyspie; dlatego też temperatura podczas zawodów oscylowała w okolicach zera stopni. Nie było więc źle – o wiele większą przeszkodą były silne i niespodziewane porywy wiatry. Kiedy wiało w plecy – było pięknie. Ale po nawrocie wiatr potrafił postawić biegacza w miejscu.
Jak dotrzeć na maraton w Longyearbyen?
To kwestia kilku lotniskowych przesiadek; z Polski możecie tam dolecieć w ciągu zaledwie kilkunastu godzin – przez Danię lub Norwegię. I to jest wg mnie niezwykły wyznacznik dzisiejszej wielkości świata: podróże liczymy nie tygodniami i miesiącami wyprawy, lecz liczbą samolotowych przesiadek. Wystartowaliśmy z Gdańska o 6:15 rano, a o 13:05 – po siedmiu godzinach, i po dwóch przesiadkach – byliśmy już na miejscu. Oczywiście samolot nie jest jedyną opcją: na miejscu poznałem mieszkankę Szczecina – Agnieszkę Kozubowską – która dopłynęła tutaj jachtem, oraz Artura Grzelaka z Warszawy, który na Spitsbergen przypłynął z Polski nieogrzewaną barką. Ludzie jak widać mają wyobraźnię!
Zdjęcia: Michał Walczewski, Sławomir Smoliński, Bartosz Reszkiewicz.
Z dziennikarskiego obowiązku maraton na Spitsbergenie w krótkich liczbach:
Spitsbergen Marathon 2016 – miejsca Polaków:
1. Piotr Suchenia – 2:54:10
2. Hubert Odwrot – 3:23:47
3. Edward Szlezak – 3:37:27
13. Sławomir Smoliński – 3:49:45
15. Marcin Prokopowicz – 3:51:37
23. Michał Walczewski – 4:02:43
31. Anna Maria Szetela – 4:25:52
31. Jacek Bednarek – 4:25:52
45. Agnieszka Kozubowska – 4:45:03
48. Artur Grzelak – 4:51:06
Łącznie w maratonie wystartowały 62 osoby, z których bieg ukończyło 57. Dodatkowo na dystansie półmaratonu startowało kolejne 114 osób, a w bieg na 10 km wzięło udział 86
Jak widać Polacy rządzili !!
Relacje z maratonów na całym świecie znajdziecie na moim blogu 40latidopiachu.pl