2019-01-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Najpiękniejszym, co możemy odkryć, jest tajemniczość (czytano: 1736 razy)
Przychodzi taki okres, kiedy wiadomo, że nic nie wiadomo.
Czasem mam wrażenie, że jestem w głębokim śnie, a raczej wspomnieniu, kiedy wracałem z jakiejś wycieczki klasowej z jakiejś wioski, jakimś nędznym pekape, w szarą, ciemną późną jesień, czy tam wczesną zimę.
Bonanza klekocze się po szynach, rzucając wiotkie ciała na wszystkie boki - typowy urok lat 90ych. Jest w jednej chwili mega gorąco, dotknięcie czegokolwiek poza siedzeniem grozi stopieniem lub oparzeniem, żeby po chwili wnet odczuć przenikający arktyczny chłód i stękanie termostatu, który się zawiesił w swojej pętli czasu nie nadążając za zbyt skomplikowaną aparaturą i pomiarami.
Jest, a jakże - ponuro... wokół ludność po części PGRowska w gumofilcach z wymiętą koszulą w szkocką kratę, która wystaje zza spodni związanych sznurkiem do snopowiązałki tudzież przyokolicznych trzepaków do niedzielnego suszenie odzieży. Gdzieniegdzie jacyś młodzi zajadający wykwitną kombinację kanapkową z ogórka małosolnego z gotowanym jajeczkiem. Jakieś babcie nucące lalamido pod nosem i szydełkujące sto pięćdziesiąty sweter dla wnuczka, który wkręca swoje paluchy do ich uszu, szarpiąc za pogięte okulary i drąc japę, że on siku.
Pośrodku tego zwykłego lokalsowego światka - my - młodzi, gniewni... a raczej rozgniewani, chociaż zdecydowanie bardziej stłamszeni kilkugodzinną podróżą, niedospaniem po przegadanej nocce w jakimś hostelu przy opowieściach różnych treści. Jest cicho, a zarazem wyczuwalny tumult opowiadań "jak to w sobotę w remizie było", "a wie pani, ta Gwoździkowa spod piątki, to ciągle ryczy, chyba chłop ją bije - a gdzie tam, pani Jadziu, ona ciągle te seriale, wariatka, ogląda i se wyobraża, że ona w nich gra".
Gdzieś w tym grajdole totalnego pokręcenia jestem ja, ten szary, skromny, zwariowany, z głową pełną marzeń, zamknięty w sobie... tylko słucham i obserwuje co się dzieje wokół. Jestem tym głównym ja - nieśmiały, gdzieś z boku. Wpatruję się w okno, przemieszczające się mijane słupy, których nie nadążam już zliczać. Robi się coraz ciemniej, blask wnętrza coraz wyraźniej odbija się w zaparowanej szybie.
Następuje tak zwana chwila zawieszenia. Jest tu i teraz, sytuacja się mozolnie toczy, ale jakby jednocześnie trwałą w jakimś chwilowym zapętleniu, bezruchu.
Chwila niczym kapiący kran, z którego po prostu sobie woda kapie. Wiadomo, że coś się wydarzy, niby coś wiadomego, ale jeszcze nie, nie wydarza się nic, jest ten moment oczekiwania, gdzie nic się nie dzieje. To już, czy jeszcze nie?
Zima zawsze kojarzyła mi się z górami i ze śniegiem. Odkąd muszę odśnieżać jak to białe coś napada - jakoś mniej przepadam za śniegiem w mieście. A jeszcze bardziej odkąd zacząłem biegać. Oczywiście fajowsko się biega w słoneczku, lekkim białym puszku, w lekkim mrozie... ale omówmy się, weekend trwa tylko dwa dni, a tych słonecznych dni, gdzie jest ten biały puszek jest... co by nie przeklinać - cholernie niewiele. Panuje albo wietrzycho, wieczne chmury, ciemność, ślizgawica - bo akurat napadało i zaczęło topnieć - albo zamiast śniegu padał deszcz, mżawka, czy wszystko w jednym. Najgorsza (poza wiatrem) jest plucha i lód.
Tak, zima jest różna. Czemu kojarzy mi się z górami akurat? sam nie wiem... ale zawsze mam wrażenie, że w soboty, czy tam niedzielę, poleci w TV Teleranek, w którym na zimę, albo ferie była jakaś relacja z jakiegoś stoku i pokazany urok ośnieżonych, polskich pagórków, nie mówiąc już o zachodniej propagandzie - widoczki z Alp.
Jako mieszczuch nie miałem takich atrakcji i zostawała mi co najwyżej jakaś mini górka przy jakimś bloku, albo nieodśnieżony chodnik, na którym robiło się ślizgawicę i pociskało w przeróżnych kombinacjach, często kończąc z obitą warą/łokciem/kolanem, ale kto by się tam wtedy takimi pierdołami przejmował :)
Zima to stan zawieszenia i zawsze mnie bierze na jakieś dzikie przemyślenia rodem z przeszłości.
Obecnie sobie pobiegowywuję, bez nadmiernego szaleństwa, bo za wiele nie można niestety. Przyczep Achillesa jest czasem jeszcze odczuwalny, czasem mniej, czasem wcale, a czasem niestety bardziej. Kiedy następuje okres kilku dni, kiedy go praktycznie nie czuje... moje myśli szaleją.
Pragną poczuć jakiś szybszy pęd powietrza w szparach pomiędzy zębami, wspomnienia uciekają do dalekiego lasu, gdzie się traciło kontakt z rzeczywistością i w rytm przemieszczania kopyt zapadało się w słodki stan podświadomej nirvany.
Nie mogę za wiele i nie wiem już co dalej.
Jest z jednej strony fajnie, że w ogóle mogę biegać - cieszę się tym, nawet najdrobniejszym wysiłkiem spędzonym na ośmiu kilosach spokojnego kicania w wolnym rytmie.
Z drugiej strony, kiedy bywa tak spokojnie, że pojawia się myśl - kurcze, a może gdzieś sobie wyskoczę w cieplejszy klimat, na kilka dni. Wezmę plecak i się gdzieś przelecę, pobiegnę za miasto, czy tam nad ocean, gdziekolwiek... nagle przypomina o sobie noga i przyczep. Nie wiem od czego to jest uzależnione.
Zostaje mi więc miejscowe fikumiku spokojniaste bieganie, które zmieniłem odrobinę próbując biegać inaczej. Kicam więc wolniej, i nie chodzi wcale o tempo, na które nie zwracam uwagi, chociaż czasem staram się wręcz hamować. Wyłączam zupełnie łydy i stopy, starając się biegać mocniej angażując czwórki i uruchamiać poślad, którego chyba wcale nie używałem.
Pamiętam jak kiedyś, kiedy leciałem ściechą rowerową z wysypanym piaskiem... czułem się jak na lodzie - noga momentalnie uciekała przy przechodzeniu do odbicia. Teraz jest to zdecydowanie mniejsze, ale i całe bieganie inne. Próbuję czasem biec i uruchamiać wahadło i podobne cuda na kiju. Próbuje różnych rzeczy, ale jednocześnie mam jakby kaganiec i tę tęsknotę, aby gdzieś uciec... jak kiedyś.
Szczerze - brakuje mi niedzielnych ucieczek, tych dalekich, dwugodzinnych. To było po części jak ucieczka w inny wymiar, chyba głównie mentalny. Jak ucieczka z wspomnianego wagonu, który się toczy, rzuca na boki, jest smętnie i nijako... a ja, po prostu nagle CYK, urywam się, unoszę gdzieś w bok i teleportuje się na szutrową ścieżkę pomiędzy drzewami, które mimo iż są znajome, co jakiś czas sprawiają wrażenie jakby nowych, niewidzianych istot, a czasem wręcz nie zwracam na nie uwagi budząc się niejako jak ze snu, kiedy trzeba na pętli zawrócić i wracać w kierunku domu.
Przyzwyczaiłem się już i do tego, że tego nie ma. Trochę trudno, bo mniej biegania oznacza mniej zjadania ciastek... ;< no ale i z tym idzie mi jakoś nawet nieźle.
Od styczna przechadzam się zawsze w środku tygodnia do ciepłego, na bieżnie, pod dach.
Niezbyt lubiana bieżnia elektryczna, ale patrzę na to inaczej. To nowe możliwości, urozmaicenie i udogodnienie. Kiedy za oknem smog, wieje, leje, ślisko, wilki jakieś... pod dachem 21C, można wskoczyć w krótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach. No i można zaszaleć. Nie za bardzo, ale tak z umiarem podkręcić i dołożyć do kotła, rozpędzając zardzewiałą maszynerię czując, że jeszcze się nie jest wrakiem ;)
Zabawne motywy są więc. Jedno udogodnienie to waga, której nie mam w chacie. Nie używam i jestem szczęśliwy :) ale czasem ważę się, aby niejako sprawdzać jak się ma spalanie słodyczy. Po świętach więc zaczynałem, można by powiedzieć, z wysokiego C - 74.5kg, z każdym tygodniem pół kilo mniej. Waga leci w dół i taka bieżna w tym bardzo fajnie pomaga. Pomaga też w jeszcze paru sprawach i nie chodzi już o przyglądanie się przez godzinę w swoje odbicie w szybie, lecz w odbicie.
Odbicie na bieżni jest zupełnie inne, bardziej sprężyste, co akurat mi pasuje w tym okresie. Nóżka bardziej luzuje i nakręca. Bardziej to przypomina wahadło, niż takie zwykłe pingwinowe szuranie do przodu.
Zabawnie jest, kiedy się schodzi i waga pokazuje kilo mniej. Swoją drogą jestem tam chyba zjawiskiem. Z jednej strony kolesie, co mają łapy jak moja noga, z drugiej zawzięci panowie z brzuszkami - cenię ich za wolę zrobienia czegokolwiek z sobą.
Wszyscy patrzą na mnie jak na dziwaka o łapach z bicepsem wielkości marchewki, który po zejściu wygląda jak chodząca reklama "o, zaraz na bank zemdleje". Chociaż czasem mam wrażenie, że się dziwią, że tak można się spocić i odczuwać z tego radochę.
Bieżnia poza minusami jest nawet i fajna.
Raz kiedy wpadłem coś koło 19ej było klimatycznie. Bieżnie wszystkie zajęte, poza jedną. W powietrzu unosił się zapach potu, ale taki prawdziwy, bez dezodorantów i wód brzozowych, coś jak w Rocky 2. Nie było żadnych słitfociowych obiektów, które idą 2km/h piszą coś na fonie robiąc sobie zdjęcia. Był jeden, wielki zapieprz.
Bardzo to lubię :)
To był bardzo fajny klimat tego dnia i dobra karma, jakby to powiedział jakiś hindus. Wziąłem kawałek ręcznika, wysmarkałem się i włączyłem. Potem był już tylko świst, pot lał się strumieniem po pośladkach i czole, a na koniec czułem wręcz swąd czegoś spalonego ;)
okazało się, że maszyna się lekko przegrzała... na szczęście nie na moim stanowisku, tylko dwa stanowiska obok. Chociaż i tak wszyscy patrzyli na mnie... :)
Morduje się więc z umiarem na tych bieżniach, po sporo rozciągając i zaliczając parę ćwiczeń na materacu, czy przy maszynie do unoszenia nóg, na której, o dziwo, nie jestem leszczem w porównaniu do lokalesów ;)
Pod dachem też jestem w stanie podkręcić obroty i serducho bardziej, niż na dworze. Wciąż się zastanawiam, żeby się zapisać na "rowerki" (spinning), na które kilka lat temu chodziłem. Tam jest zawsze ostry wpieprz przez godzinę i przeważnie zawsze kończyło się dobiciem do HRmax pod koniec.
W tygodniu same spokojne i krótkie szuranie, na wolnych obrotach. W sobotę gdzieś w terenie trochę żwawiej, niedziela bardzo spokojnie i to tyle.
Noga na więcej nie pozwala.
Jestem więc w jakimś zawieszeniu. Sama, spokojna niby nuda, bez ekscesów, ale z odrobiną pracy na nowo. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie co jakiś czas przypominająca się noga, która mentalnie cofa mnie znowu w klimat tego jesienno-zimowego wagonu z wycieczki pośród dziwnych klimatów. Wiem, że muszę być cierpliwy, ale to jak chodzenie na randki tylko na herbatkę i pa, przez miesiące, podczas kiedy ja chcę już bardziej i więcej i mocniej i och i ach. Ja chcę iskry, ja chcę płomieni, ja chcę akcję, pot lejący się nie tylko raz od święta w zaciszu przesiąkniętego fitness klubu, ale i mieć realne cele, gdzieś tam w polandii czy wszechświecie, wśród innych zakręconych człowieków.
Niestety wiem, że nic nie wiem. Muszę czekać i czekać i czekać. Może będzie lepiej, może nie będzie, może już za chwilę, a może nieco dłużej.
Muszę to chyba polubić - "spiesz się powoli".
Najpiękniejszym, co możemy odkryć, jest tajemniczość - A.Einstein
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Jarek42 (2019-01-23,09:50): Przede wszystkim - nic na siłę. Może już swoje rekordy pobiłeś. A może nie? Ja już wiem na 100%, że pobiłem, więc ma to z głowy. Chociaż dla staruszków wymyślili współczynniki wieku, więc dale można bić rekordy, już nie czasowe, ale procentowe. snipster (2019-01-23,10:23): Jarku, to, że nie mam 18 lat nie oznacza, że jestem stary piernik... mam dopiero 41 lat HELOŁłłł. Jarek42 (2019-01-23,12:46): Mówiłem o sobie, bo mam ponad 50 lat. Ale z wiekiem trzeba się pogodzić, czy to 40 czy 50 lat. Jarek42 (2019-01-23,12:54): Moje rekordy życiowe biłem: 15 km - 38 lat, półmaraton - 39 lat, 10 km - 40 lat , 3 km - 43 lata, maraton - 44 lata. Czyli wszystko przed tobą :) snipster (2019-01-23,12:59): luz, na razie jednak nie myślę o życiówach, bo to nie ten etap... i po kontuzji i po przejściach zdrowotnych Katan (2019-02-20,18:06): No to trzymam kciuki za "powolny pośpiech" By do celu i odkrywać tajemnice. Zabiegana79 (2019-03-21,21:55): Mam niestety od dłuższego czasu prawie identyczne odczucia, podobne doświadczenia ( wielomiesięczne kontuzje i problemy zdrowotne), skłonności do wspomnień, które jakby skrzydeł dodawały, ale tylko na chwilę, do kolejnego wybiegnięcia... i tą nadzieję, że wrócą te moce, te prędkości i ta radość ze zmęczenia bez bólu i lęku... Dobrze, że jest jeszcze rower na małą pociechę. Zdrówka! snipster (2019-03-22,14:17): najgorszy okres - czekanie na... poprawę
|