2007-07-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| XXIV Maraton Ziemi Puckiej (czytano: 1748 razy)
Maraton Ziemi Puckiej to dla mnie najważniejszy start w roku. Tutaj pobiegłem swój pierwszy maraton, tutaj co roku świętuję urodziny syna, tutaj w końcu, niełatwa trasa pozwala na realne sprawdzenie siebie i swojej formy.
Tegoroczne przygotowania zaczęły się dla mnie bardzo późno, bo praktycznie dopiero w marcu. Przełom roku to walka z kontuzją, która co jakiś czas odzywa się niestety do dnia dzisiejszego. Trening w związku z tym też był nietypowy, bo tylko trzy dni biegania w tygodniu, bez specjalnych akcentów szybkościowych i siłowych (oprócz kilku startów na 10 km. i kilku treningów w górach i na falenicko-józefowskiej wydmie), a z dużą liczbą przepłyniętych kilometrów (trzy razy w tygodniu po 1km na basenie).
Takie przygotowania przynosiły jednak efekty – życiówka w półmaratonie i na 10 kilometrów, orz bardzo obiecujący strat na 28 kilometrów w Anińskiej Siódemce na trzy tygodnie przed maratonem.
Do Pucka przyjechałem więc w optymistycznym nastroju, mając nadzieją na przebiegnięcie w końcu maratonu w czasie poniżej 4 godzin. Pogoda w tym roku też zdawała się sprzyjać tym planom, jednak dzień 28 lipca zaczął się mało optymistycznie…
8:00
Budzę się i na niebie nie widzę żadnej chmurki, a zapowiadali duże zachmurzenie i deszcz…
12:00
Docieram na miejsce zbiórki – stadion LKS Ziemi Puckiej w Pucku (miejsce mety maratonu) skąd na start w Strzelnie maja nas zabrać podstawione autokary. Spotykam tak Tadeusza Kasprowskiego (Tadek), który przyjechał z Warszawy (w jego samochodzie mogę zostawić swoje rzeczy) oraz Artura (AMD), który stał się dla mnie nieodłącznym elementem maratonu w Pucku, odkąd towarzyszył mi na trasie, a potem czekał na mnie niestrudzenie długi czas na mecie tego maratonu w 2005 roku.
Słońce powoli zaczynają przysłaniać chmury…
14:00
Start w Strzelnie, a za nim do tego doszło miła rozmowa z Andrzejem Starzyńskim, który specjalnie przyjechał na start z oddalonego o prawie sto kilometrów miejsca swojego wypoczynku.
Zaczyna mżyć lekki deszczyk…
14:00:00 – 17:55:10
Zaczynam w tempie 5:20-5:30 min/km. Myślałem, że dam radę szybciej, ale czuję, że dzisiaj to nienajlepszy pomysł, a priorytetem jest przecież złamanie 4h – takie tempo w zupełności wystarczy. Tadek wyrwał do przodu mimo, że zarzekał się, że zacznie wolniej (5:30 min/km)
Pogoda jest rewelacyjna, czuję nawet, że jest mi trochę chodno, ale tylko przez chwilę. Nie muszę dużo pić, ale butelka izotonika w ręku zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Na 10 i 15 kilometrze będę miał zapewnione kolejne swoje butelki, bo organizator do 20km dostarcza tylko wodę na punkty odżywcze. Obsługa na punktach odżywczych jest fantastyczna, nawet się nie zorientowałem, kiedy moje butelki lądują w mojej dłoni.
Pierwsza połowa przeszła w czasie trochę powyżej 1:55:00. Dobrze mi idzie, ale teraz dopiero zaczną się górki…
Na początek nie mam żadnych problemów z podbiegami i zbiegami, ale po jakimś czasie, podczas zbiegów zaczynają mnie boleć biodra. Na szczęście ból jest do wytrzymania i w dalszym ciągu czuję się bardzo dobrze.
Dwudziesty piąty kilometr to test mojej sprawności. Tutaj, w czasie pierwszego maratonu przesiedziałem kilkanaście minut, zanim znowu byłem w stanie podjąć dalsze wyzwanie i dotrzeć do mety. Tutaj, rok temu zatrzymałem się by wypić kilka kubków płynu, by dalej biec do mety. Tutaj, w tym roku czułem się dobrze, mimo pojawiającego się zmęczenie mięśni.
Na 30 kilometrze czas w okolicach 2:45:00 – jest dobrze.
Podbieg przed Zdradą na trzydziestym którymś kilometrze zawsze stanowił dla mnie duży problem, jednakże tym razem, mimo, że tempo spadło idzie mi całkiem nieźle. To według mnie najdłuższy podbieg na trasie i na dodatek w miejscu, gdzie tradycyjnie mówi się o „ścianie” w maratonie. Nawet jednak nie pomyślałem o przejściu w chód, dzięki czemu wyprzedzam tam nawet dwóch biegaczy. Niestety wyszło słońce – chmury nagle ustąpiły, a przecież do mety jeszcze prawie 10km. To trudny moment psychicznie, pogoda wykończyła mnie tutaj na moim pierwszym maratonie, a przez wysoką temperaturę całkowicie zawaliłem też maraton w Warszawie w 2006 roku. Na szczęście nie jest gorąco i daje się to jakoś przeżyć, mimo znacznego pogorszenia komfortu biegu.
Ostatnie dwa podbiegi za Zdradą są już bardzo trudne, na ostatnim punkcie odżywczym (38km) wylewam na siebie dwa kubki wody. Mimo, iż wiem, że do końca pozostało już tylko niecałe 5 kilometrów drogi ciągnącej się lekko w dół, nie jestem w dobrym nastroju. Ostatnie kilometry robię na „miękkich” nogach, nie mam już nawet siły na finisz na stadionie w Pucku. Nie wyglądam chyba najlepiej, bo nieliczni kibice w Pucku pocieszają mnie, że „już niedaleko - wytrzymasz”. Przed stadionem czeka na mnie Tadek, który przybiegł kilka minut wcześniej. Za metą padam na trawę i przez chwilę nie mogę się podnieść. Nogi bolą mnie tak, że mam ochotę wyć. Na szczęście ból trochę przechodzi i mogę udać się coś zjeść i wypić, a potem pod prysznic, który pozwala na regenerację i powrót do stanu pełnej świadomości.
Drugą połowę zrobiłem w niecałe 2h i dzięki temu łączny czas 3:55:10 stał się moim rekordem nowym życiowym. 4 godziny złamane, tegoroczny cel zrealizowany!!!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |