2016-05-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 131 bpm – Rzeźnik avg hr (czytano: 925 razy)
# Dobra wywrotka czasami się przydaje. Czasami... Skoro nikt inny nie potrafi przemówić do świadomości to robi to sama natura. Dwukrotnie.
@ Przekraczając linię mety w Żubraczem nie odczuwam odejmjącego mowę wzruszenia. Nie, nie... wcale nie ze zmęczenia. To znaczy bolało gdzieniegdzie, nawet mocno, ale miejsce w którym się znaleźliśmy zadziałało bardzo znieczulająco. Oczy też nie wilgotnieją. I wcale nie z powodu odwodnienia. Edi lepiej wytrzymała dystans i na siedem może sześć kilometrów zostawiła mnie samemu sobie. Nie mam o to pretensji. Wtedy już wiedziałem, że dotrzemy do końca i w czasie lepszym niż w czarnych wizjach jakieś dwie godziny wcześniej. Ta prawie w pojedynkę pokonywana końcówka w zupełności wystarczyła żeby przeżyć w spotęgowanej i wydłużonej formie wszystko to co dzieje się ze mną na koniec udanego samotnego biegu. Tutaj, po wspólnym finiszu, pojawia się jedynie problem z powrotem do rzeczywistości. Zarówno na kilkkuset ostatnich metrach przed metą jak i przez spory czas po jej przekrczeniu. Mam wrażenie, że wszystko stało się za szybko. Nie mówię o samych zawodach raczej o czasie, który miną od... hm... od czego...? A może jednak to był właściwy moment? I raczej nie było na co czekać?
# Pierwsza wiadomość to blokada, druga jest uwolnieniem. Po pierwszym upadku mam wrażenie, że jestem kompletnie rozbity, roztrzaskany. Po drugim nie dopuszczam do siebie jakiejkolwiek myśli że mogło cokolwiek się stać.
@ Nasz czas na mecie oceniam jako bardzo dobry. Nie celujący ponieważ można by w tym dniu urwać jeszcze te 12 minut (tak żeby zejść poniżej 13-tu godzin...) Hm... To teraz tylko mi się tak wydaje. Kilka dni od powrotu. Gdyby można było tego dnia i w tym biegu to przecież bym to zrobił. Zrobilibyśmy – przepraszam! Choć jak już napisałem to bardziej ja odstałem na ostatnich nastu kilometrach. Warunki na trasie mieliśmy również z gatunku tych dobrych. Troszkę popadało, troszkę przypiekało słonko, troszkę tylko błota ale bez gwałtownych zmian pogodowych, wyładowań czy zimna. Niepokoił jedynie dystans jaki pozostawał do końca bo pewne opisy na trasie nie do końca zgadzały się z tym co pokazywały nam zegarki. I nie chodzi tu o różnice wynikające z marginesu błędu gps-ów. Zmęczony zawsze znajdzie najmniejszy powód do narzekania i gdzieś w okolicy 70ki skupiamy się właśnie na tym gdzie jest właściwie koniec. Za ile km to będzie? W wyniku ostatniego szlifu trasy, o którym dowiedzieliśmy się w przeddzień startu, tak naprawdę tego nie wiemy. Troszkę mnie to deprymuje ale, jeśli chcę biegać na takich dystansach muszę się przyzwyczaić do pewnych niedociągnięć czy może bardziej różnic ze ścisłymi wyliczeniami. Pomijając oczywiście całą nienajsmaczniejszą sytuację odnośnie odmowy parku bieszczadzkiego na przeprowadzenie biegu po ich terenie.
# Pierwsza wywrotka bardzo powoli unieruchamia. Blokuje. Hibernuje. Narasta aż do momentu w którym się poddaję. Z tym że poddanie się tej narastającej zewsząd presji jest uwolnieniem. Bolesnym ale jednak zrzucającym jarzmo przyzwyczajeń i nawyków. Rutyny. Zarazem całej masy popełnianych błędów wynikających już tylko i wyłącznie z zatracenia. Z przeoczenia, przekroczenia cieniutkiej granicy pomiędzy rozsądnym doświadczaniem a niepohamowaną przyjemnością. A przynajmniej ochoty na nią.
@ Na ostatnie kilkanaście kilometrów, po czterech minutach spędzonych na punkcie kontrolno nawadniającym Roztoki, wyprowadzają nas nieasamowite oczy, twarze, głosy, szczerze życzące powodzenia w finale naszej zabawy. Takie ciche i stonowane, emanujące energią przez sporo jeszcze kolejnych kilometrów. Pierwszy raz doświadczyłem czegoś takiego. Po 65km w nogach bilans energetyczny organizmu był już mocno nadwyrężony ale nie miałem pojęcia, że mogę odebrać dodatkową moc w takiej postaci. Nie w formie odżywki czy jedzenia ale w zupełnie czysto mentalny sposób. Coś nieprawdopodobnego. Do tej pory ciarki mnie przechodzą na myśl tego wspomnienia. Cały czas mam w wyobraźni "poważnie uśmiechnięte" twarze dobrze życzących nam osób. To takie chwile, których wartośc trudna jest do przecenienia. Poznajasz, zapamiętujesz I zyskujesz umiejętność dzielenia się energią w czystej postaci. Dzień później gdy jestem już na nogach próbuję choć troszkę się odwdzięczyć w podobny sposób na mecie Rzeźniczka. Spędzam tam ponad cztery godziny.
# Stop. Pauza. Reset. Bezwarunkowo, mimo zupełnie nieodpowiedniej chwili. Może nawet za późno. Nie wiem. Raczej nie to ma znaczenie. Nawet kiedy wszystko mija jest inaczej. Ciężej. Trudniej. Nic nie zdarza się tak samo dwa razy. Jednak chcę i cieszę się że mogę znów bez bólu robić to co tak bardzo I niespodziewanie polubiłem.
@ Deszcz był naszym sprzymierzeńcem tego dnia. Ale też solidnie przysolił czołówce biegu przeistaczając się w dość nieprzyjemny chwilami burzowy grad, jak się dowiedziałem. Nas ominęła ta przyjemność i tylko chwilami mocniej padało na otwartych grzbietach pomiędzy Dziurkowcem a Okrąglikiem. Za to po wbiegnięciu do lasu jak ręką odjął. Gęste listowie daje chwialmi wrażenie biegu pod dachem, jak na hali. jednak niepokój budzą ciemne gęstniejące, nie zapowiadające niczego dobrego, chmury kilka- kilkanaście kilometrów przed nami. Gdy tam dobiegliśmy, pozostałością burzy były już tylko mocno rozklepane błotniste ścieżki. I ciepło. Cały czas było ciepło. Nie gorąco ani upalnie tylko ciepło - jak dla mnie oczywiście. I tak przez cały czas miałem na sobie dwie koszulki.
# Tylko czy, hm, trudno powiedzieć, czy gdzies coś nie uciekło po drodze? Nie wiem. Radość, spontaniczność jakby na ciutkę niższym poziomie. Osiągi, hm... jakby cała zima, całkiem dobrze przepracowana, nie miała żadnego znaczenia. Zamierzone cele zaczynają się wydawać nierealnymi. Wątpliwości narastają. Dekoncentrują. Choć ma wrażenie że taka jest kolej rzeczy...
@ Moje ulubine "terra incognita" rozpoczęły się tak naprawdę 5 - 6 km przed miejscem które sam ustanawiam w swojej psychice jako graniczne. Pięćdziesiąty km, zaraz po drugim przepaku w nieistniejącej osadzie Beskid (czyli Smerek). Podbieg a raczej podejście na Paprotną. Jedno z dwóch najdłuższych i najstromszych na tegorocznym Rzeźniku jednak dochodzi tu już efekt zmęczenia dłuższym dystansem niż przy podejściu na Jasło. Tu ma się rozegrać, rozgrywa i rozegrał, cały dzień! Kondycja całkiem dobra, tempo też. Za dobre. Jednak w naszej parze pojawia się dysonans. Tak właśnie tutaj w najistotniejszej części dystansu na wierzch wypływają wszystkie te rzeczy, których nie ustaliliśmy, nie przedyskutowaliśmy, i te na które nie mogliśmy mieć wpływu. Wymiana zdań nie była jakaś ostra a już w żadnym wypadku złośliwa czy wulgarna ale jednak miała wpływ, tak mi się wydaje, na sporą, jeśli nie całą, pozostałą część dystansu. Tego nie da się ukryć. W tym też, o czym mówiła zdecydowana większość doświadczonych już Biegiem Rzeźnika, tkwi jedna z największych trudności tego przedsięwzięcia. Nie wystarczy wygrać z sobą... Trzeba pamiętać żę nie biegnie się samemu. Pamiętasz? Obawiałem się troszkę tego, że nikt nie powiedział iż lepiej wytrzymam naszą wspólną tego dnia ścieżkę...
# Druga wywrotka wyzwala. Synchronizuje. Przywraca wszystkie systemy do pełnej sprawności. Pozwala na pełne skupienie. Najkrócej ujmując oznajmia mi koniec fazy stagnacji i przejście do wznoszenia. Do wzlotu. To żadna fantazja. To czucie. Ciałem duchem i świadomością. Nadejdzie? Nie, to niepotrzebne pytanie. Nadchodzi. Po prostu wróciłem na ścieżkę. I nie chcę już błądzić ponownie. Mój oddech jest o wiele lepszy...
@ Ktoś mi powiedział że Bieszczady skończyły się kiedy postawiono tu pierwszy bankomat. Coś podobnego słyszałem gdy przyjeżdzałem tu pierwszy raz, ćwierć wieku temu. Owszem, jest w wielu miejscach nowocześniej ale krótka wyparawa z Cisnej do Smereku i spotkanie z kimś z dawnych lat w otoczeniu... No właśnie. Chcę powiedzieć, że niczego bo jest tu tylko jedna chałupka i las nawet Połonin za bardzo stąd nie widać ale to wszystko tu jest i w jakiś odrealniony troszkę sposób cały czas czuję gdzie jestem mimo, że tym razem nie stawiam nogi na bieszczadzkich symbolach. To odrealnienie jest zupełnym złudzeniem. To zwykłe oderwanie się od znanych miejsc i ścieżek, od znajomego otoczenia, od miejskiego zgiełku. Zwykłe? Tym razem niezwykłe. Odrealnienie objawia się kilkakrotnie podczas biegu i w pewnych chwilach mogło by przywodzić na myśl halucynogenne zwidy tylko jak się temu oprzeć w zamglonym lesie o świcie biegnąc od ponad godziny a będąc dopiero na wstępie do całodniowej przeprawy...
# To musiało nastąpić. Przymusowe roztrenowanie. W środku przygotowań pod Rzeźnika. No ale jak się nie potrafiło odpuścić troszkę po zimowym maratonie i wtedy się konkretnie naprawić... A teraz jest już jakby po sprawie.
@ Długi odcinek pomiędzy Cisną a Beskidem po mozolnej wspinaczce przez odkryte wreszcie Jasło i dalej Okrąglik i Fereczatą do Drogo Mirka to zupełna odmiana, ożywienie potęgowane kapitalnymi widokami na góry, niebo i chmury. Teraz doskonale sobie zdaję sobie sprawę czego pozbawiła nas tak naprawdę decyzja parku narodowego. A to co dodało nam życiodajnej energii na tych krótkich bezleśnych odcinkach było tylko namiastką połonin. Ale nie narzekajmy. Zawsze są dwie strony medalu. Na o wiele dłuższym odkrytym terenie i wiatr i deszcz i słońce, każde na swój sposób, mogłoby też o wiele bardziej odcisnąć piętno na naszej kondycji. Szkoda tylko tych bezgranicznych, dookólnych widoków. Bywa. Ja i tak jestem wdzięczny, że jestem tu na Jaśle, Okrągliku, Chryszcztej, Wołosaniu... Po drodze spotykam też znajomych. Zarówno uczestniczących w naszym wyścigu jak i kibicującym na trasie. Kapitalne uczucie. To zawsze cieszy i dodaje wiary we własne siły. Trochę je pomnaża. Tak jak kibicowanie praktycznie wszystkich napotkanych po drodze turystów i całych wycieczek. To naprawdę "uśmiecha" duszę na kilkudziesiętnym kilometrze. I daje świadomość zupełnej normalności w chęci podjęcia wysiłku w taki sposób a nie inny. Wcale nie uważam, że w górach szybciej znaczy lepiej. Ale na pewno intensywność doznań nie równa się z bardziej statycznym formami, które do niedawna w nich uprawiałem.
# Bo widzisz wróciłem dzisiaj na ścieżkę po 16-tu dobach przerwy. w drugim tygodniu byłem już psychicznym wrakiem. Nawet wczoraj miałem jeszcze problem z... wyjściem na start. No ale dziś po Słońcu czuję się naprawdę o 14k lepiej.
@ Jeśli wydaje ci się, że ten fragment Karpat to tylko i wyłącznie łagodne i zalesione stoki to tak jabyś mówił o bieganiu wogóle, że musi być nudne i nic się nie dzieje. Biegasz troszkę to wiesz, że tak nie jest. A beskidzkie, bieszczadzkie i sudeckie wzniesienia to góry pełną gębą. Nawat na trawiastych stokach można doznać wrażenia sporej ekspozycji, zupełnie bez wyolbrzmiania. Zapraszam na grzbiet graniczny pomiędzu Dziurkowcem a Okrąglikiem. W głowie jazda! Być może myślisz, że gdy tak sobie pochłaniamy w górach te kilometry to nie mamy czasu na ich oglądanie. Mylisz się. Owszem, może nie ma czasu na ich podziwianie ale te krótkie spojrzenia o wiele bardziej porażają i pozostawiają ślad w pamięci niż długotrwałe kontemplowanie. Jeśli taki błysk pozostawia niedosyt to dobrze, tym bardziej chcę wrócić aby znów się wznieść i polatać albo oddać się pieszczocie przebijającego się świtu przez zamglony las tak jak gdzieś w masywie Chryszczatej, w okolicy magicznie spokojnych niewzruszoną taflą wody, Jeziorek Duszatyńskich, na urzekających swoją fantasmagoryczną formą o tej porze nocodnia łopianowych polankach... Pisząc o tm fragmencie scieżki, pomiędzy masywem Chryszczatej i punktem kontrolnym na przełęczy Żebrak autentycznie przypominam sobie półtransowy mocno odrealniony stan w jakim go pokonywałem. Nie do końca wyspany a jednak w ciągłym ruchu. Bez problemów z sennością ale jakby nie do końca obudzony. Niby troszkę kręci się w głowie lecz nie do końca. Nie ma mowy o jakichkolwiek zawrotach. To pierwszy start tak właściwie przed jakąkolwiek porą. Mimo wszystko udało się przed biegiem zaliczyć jakieś trzy godziny snu. To wystarcza aby w stanie lekkiej półhibernacji dotrwać do pierwszej ściany w dół wyprowadzającej na otwartą przestrzeń w Cisnej. Czyli wymagający czujności ostry, troszkę błotnisty zbieg z Hona na trzydziestym kilometrze. Wszyscy twierdzili że jeśli chce się ukończyć Rzeźnika trzeba być w tym miejscu co najwyżej dobrze rozgrzanym. Ja, na długiej i łagodnie opdającej drodze do pierwszego przepaku czuję się przede wszystkim dość rozedrgany. Taki rozstrojony. Jednak te ok dwa kilometry po drodze, wbieg do Cisnej i lądowanie na orliku z coraz to większą ilością kibicujących zarówno turystów, biegaczy jak i miejscowych zupełnie zmieniło ten stan. Rozwaliło w drobny mak wszystkie pojawiające się wątpliwości i obawy. Tumult i harmider jeśli tylko jest pozytywny potrafi zdziałać cuda. Ostateczna synchronizacja ciała z umysłem następuje podczas kilku minut spędzonych na sztucznej murawie boiska w Cisnej. Przed nami pięćdziesiąt kilometrów. Duch jest wielki!
# Jeśli nie błądziłem zbyt dużo to stając na starcie wiem że jestem we właściwym miejscu. Start jest metą. Metą dla świadomości. Nie używam jej zbyt dużo przekraczając linię. Tym intensywniej to się dzieje im większa jest skala wyzwania.
@ Na Rzeźniku całe mnóstwo rzeczy było dla mnie nowe. Transport w nocy prze biegiem. Godzina startu o 3ciej. Przepaki. Bieg przez cały czas w parze. Dystans. Przewyższenie. Czas trwania. Konieczność właściwego odżywiania i nawadniania. Trudno powiedzieć aby wszystko to zagrało. W czysto fizycznych przygotowaniach, a jakże, również pojawiła się skaza. Ale są dwie rzeczy o których muszę pamiętać. Po pierwsze naprawdę wątpię że byłem jedynym biegowym hobbystą i tego dnia debiutantem na 80+, któremu nie wsystko w przygotowaniach i ogarnianiu tematu poszło tak jakby chciał. Mimo to poszło bez jakiś strasznych problemów, załamań czy odcięć. Po drugie, co zresztą jest czystą implikacją pierwszego, ten bieg to tak naprawdę największa nauka ze wszystkich dotychczasowych górskich wyzwań. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, które z elementów i jak bardzo wymagają poprawy czy zmiany. To ogromne doświadczenie, które zaprocentuje, kto wie, być może jeszcze w tym roku. Techniczne sprawy jak dobiór odzieży, obuwia i sprzętu, też będą podlegały drobnym modyfikacjom. Nawet ostatnie dwa a może nawet trzy tygodnie przed podobnego rodzaju biegiem należałoby zdecydowanie ściślej zaplanować. Bo przecież mimo wszystko w tym naszym bieganiu chcemy gdzieś tam dotrzeć a najlepiej jeśli się to zrobi szybciej niż inni. Oczywiście w świadomie pojmowanej skali naszych własnych możliwości.
# Lubię ten stan zakrzywienia czasoprzestrzeni. Kiedy czas zaczyna podążać jakimiś zupełnie niepojętymi przez umysł ścieżkami a dystans przestaje mieć jakiekolwiek realne znaczenie. Żongluję wtedy jedynie własnymi siłami tak aby starczyło ich od początku do końca, tak żeby nic mi się nie stało i tak żebym mógł na mecie powiedzieć, żę zrobiłem to z klasą. Co to znaczy z klasą? Mieć poczucie, że tego dnia w tym miejscu i w tych warunkach zrobiłem wszystko na co było mnie stać a jednocześnie nie zrobić sobie krzywdy.
@ Niecałe dwie doby później startuję w ramach rozbiegania w Biegu dla Maćka. Symbolicznie zamykam klamrę. Pakiet dla nas otzrymałem w pewnym sensie od Maćka :-) rok wcześniej. I nadal i już chyba na zawsze mam wrażenie że to była niepowtarzalnie magiczna historia.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |