2014-07-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Czarnogóra – Albania, Velika Plaža (albo Long Beach ;) jak kto woli) 6 VII 2014 (czytano: 1918 razy)
Zafascynowany osiągnięciami „pustynnego” biegacza Andrzeja Gondka (zdjęcie z nim obok) zachciało mi się przeżyć namiastkę Sahary. Już w kraju postanowiłem, że przebiegnę dystans od naszej miejscowości Ulcinj (najdalej na południe wysunięte miasto Czarnogóry) aż po granicę albańską. Jakieś 13 km plażą (tyle długości ma najdłuższa plaża nad Adriatykiem – Velika Plaža, potem trochę kluczenia po wiosce rybackiej, aby dotrzeć na most i przeprawić się na wyspę Ada Bojana i dalej plażą aż do rzeki granicznej z Albanią. Tam trzeba sobie zrobić parę fotek. W sumie prawie 20 km do przebycia. Szosą byłoby krócej i łatwiej…
*** "Dobro vam jutro (…) Petre"/Bijelo Dugme ***
**** (muzyka i tekst: Goran Bregović, 1980) ****
Start nastąpił w niedzielę 6 lipca przed południem (miał być dzień wcześniej, ale opalenizna uniemożliwiała mi swobodne poruszanie się) z miejsca na plaży, gdzie uprawiałem prawie codzienny jogging, po którym aż miło było wykąpać się w morzu (ale tylko rano w godz. 6-7, bo później słońce zaczynało palić niemiłosiernie, a wieczorem cięły niemiłosiernie komary, atakując chmarami wychodzących z wody). Daszek czapki nasunięty prawie na usta, aby nie przypiec twarzy, bo biegnę pod słońce, w ręce butelka z półlitrową butelka zamrożonej wody (początkowo ręce marzną od niej, ale po kilkunastu minutach lód topnieje). Biegnie się dobrze, bo plaża szeroka, mokry i utwardzony przez to pas piachu nad brzegiem daje stopom komfortowe oparcie. Piasek, jak pobliskie wzgórza jest ciemny, stąd nazwa kraju – Czarnogóra.
Wzbudzam zdziwienie plażowiczów schowanych pod parasolami, albo w cieniu plażowych knajp i sączących zmrożone napoje.
Po paru kilometrach kończą się plaże strzeżone. Coraz mniej ludzi. Plaża robi się niewygodna, tzn. jej mokry brzeg wpada stromo do morza. Wykrzywia to nogi. Przez następne dni czułem ból prawej stopy, która pracowała pod kątem 45 stopni, powstrzymując ciało, abym nie wpadł do wody. Czasami jednak stopa wpada do wody i but nasiąka. Brrr… Nie lubię chlapiącej w bucie wody. (Potem buty robią się białe od soli.)
Za każdym zakolem lądu mam nadzieję, że to już ujście rzeki Bojana (ok. 2/3 trasy). Niestety jeszcze trzeba dreptać parę kilometrów, a słońce zaczyna osiągać już zenit.
Wreszcie rzeka. Dylemat: pokonać ja wpław (w miejscu ujścia jest bardzo płytka), czy lecieć do wioski rybackiej i przeprawić się przez most. Zwycięża druga ewentualność, bo mam ze sobą komórkę i mógłbym ja zamoczyć.
Po paru kilometrach kluczenia slalomem (na szczęście częściowo w cieniu) docieram do wioski i dalej na most. Na rzece ustawione – podobnie jak w Ulcinju – kalimery, podnoszone poziomo siatki do połowu ryb.
Teraz trochę asfaltu prowadzącego do campingu. I znowu w formie meandry, co mnie wkurza, bo nabija kilometry. Jakbym biegł do granicy szosą, to byłoby łatwiej, bo cały czas na wprost.
Docieram do kampingu. Przy szlabanie miejscowy body-guard. Siedzi, a właściwie przysypia na kolebiącym się na krześle. Ale jest czujny. Kontroluje tylko przejeżdżające samochody, pieszych przepuszcza bez słowa.
Po 200 – 300 metrach recepcja i „market”. To tu kupię sobie w drodze powrotnej colę z lodówki, bo woda w butelce kończy się, a poza tym zaczyna się już gotować.
Wpadam na plażę nudystów. Czuję się jak tekstylny natręt. Buty, skarpetki, spodenki, koszulka i czapeczka – to chyba za dużo i mogą mnie przepędzić. Buty i skarpetki to jeszcze by przeszło. Albo chociażby sam krawat, bo przecież niedziela :)
Na szczęcie nikt nie zwraca na mnie większej uwagi i mogę dalej biec w spokoju nie nagabywany przez nikogo. Chociaż trudno to już nazwać biegiem. Zaczynam włóczyć nogami i chyba marsz byłby szybszy, ale nie dam się i „biegnę” dalej.
Zaczyna się bezludzie. Trzeba przeskakiwać albo omijać suche konary drzew wyrzucone przez morze. Śmieci też dużo. Jeszcze 20-30 minut i docieram do rzeki granicznej z Albanią. Mój czas dotarcia tutaj to 1 godzina i 48 minut – mój standardowy czas półmaratoński, ale tu słońce w zenicie, ponad 30 stopni w cieniu (gdzie tu cień?), grząski piach, przeważnie bezludzie. Prawie jak u Gondka. Prawie, tyle, że ja po swojej prawej ręce miałem morze, w którym można było się w każdej chwili zanurzyć.
Przerwa na krótki odpoczynek. Robię kilka fotek komórką na dowód, że tu byłem. Rozbieram się i wchodzę do wody.
********* "Hop-cup"/Bijelo Dugme **********
*** (muzyka i tekst: Goran Bregović, 1975) ***
Upragniona kąpiel! Rozkosz dla mięśni. „Piorę” koszulkę i mokrą nakładam na siebie.
Powrót już marszem, nie biegiem i bez butów; moczę stopy w morzu. Woda w butelce skończyła się, ale przecież za kilka kilometrów „market” i zimna cola!
Południowe słońce wypędza węże z wydm do wody. Trzeba uważać na to paskudztwo, aby nie nadepnąć, bo jadowite. Przewodnik mówił o śmiertelnych przypadkach ukąszeń.
Pojawiają się pierwsi nudyści, tzn. ich koc, parasolka i uwiązany piesek wpatrujący się w morze. Faktycznie jakaś parka jest na mieliźnie. Ale zaraz, co oni tam robią? Hmmm…
Idę dalej, zbieram duże muszle. Jakaś Czeszka krzyczy do mnie „Pozor!”. No tak, znowu „wodująca” w morzu gadzina.
Powoli schodzę z plaży. Pod wydmami siedzą na kocu Niemcy. Im to dobrze – mają ze sobą w przenośnej lodówce piwo. Widok szronu na puszkach może przyprawić o palpitację serca. Jęzor tak mi się wydłużył, że przydeptuję go stopami.
Wpadam na wydmy, a tu przykra niespodzianka. Zapomniałem, że piasek tutejszych wydm to jak olej na rozgrzanej patelni, a do tego w piachu kolce jakiegoś ostu. Skaczę więc jak nakręcona zabawka, byle szybciej do betonowej ścieżki. Ona też jest gorąca, ale już nie piekąca w stopy. Na najbliższej ławce ubieram się i… stwierdzam brak komórki, dowodu osobistego i pieniędzy! Wracam na plażę. Szukam. Nic. Przeczesuję wydmy, bo to chyba tu wytrząsnąłem te rzeczy w moich dzikich podskokach. Też nic. Portier campingu dzwoni gdzie tylko się da. Dzwoni tez na moją komórkę. Sygnał jest, ale nikt nie odbiera (wieczorem, jak dzwonię już nie ma sygnału – komuś przydała się ta komórka).
Powoli wracam, mijając sklep z wystawioną lodówką z napojami… Żal i rozgoryczenie, bo nie ma za co kupić nawet wody. Ehhh…
**** "Plujni i zapjevaj (...)"/Bijelo Dugme ****
*** (muzyka i tekst: Goran Bregović, 1986) ***
Za mostem w wiosce rybackiej dylemat. Wracać plażą brnąc w piachu, czy ubita droga za wydmami, która co prawda wije się, ale na horyzoncie widać, że niebawem wpada w las. Wybieram tę drugą możliwość. Jakże się zawodzę. Drzewa nie przybliżają się, lecz cały czas tkwią na horyzoncie. Wracam więc na plażę. Przynajmniej jak zemdleję, to uratują mnie plażowicze. Idę brzegiem, maczając stopy w wodzie, czasami wchodzę głębiej. Ulga.
Po kilku kilometrach docieram do rozłożonej na szezlągu w cieniu parasola żony. Wreszcie parę łyków wody, ale trudno otworzyć spierzchnięte usta. Jeszcze tylko krótka kąpiel w morzu i powrót autobusem do hotelu. A tu kąpiel w chłodnej wodzie. Spoglądam w lustro. Gęba przypalona słońcem mimo czapki z daszkiem nasuniętym aż na brodę. Reszta nieosłoniętego ciała też. Po kąpieli smarowanie kremem, skromny obiad (bo i tak cały czas podjadamy specjały tutejszej śródziemnomorskiej kuchni przybierając na wadze) w postaci suchego chleba z dżemem i piwa smakowego (cytryna). Potem kolejny drzem (od słowa drzemać).
Zasłużony odpoczynek. Za tydzień II Stalowa Dycha.
Kolejne dwie noce nieprzespane. Pierwsza spędzona na szukaniu po całym kraju specjalisty ortopedy, bo żona złamała rękę. Znajdujemy lekarza, ale dopiero w stolicy. Następna noc to 26 godzinna podróż powrotna autobusem przez całą Czarnogórę, Serbię, Węgry, Słowację do Polski.
***** "Hej, Slaveni"/Bijelo Dugme *****
*** (mel. ludowa, tekst: S. Tomášik) ***
Na wakacjach fajnie jest…
P.S.: Wpis powyższy jest to moim blogowym debiutem (w ogóle).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |