2010-10-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Warszawski 2010 (czytano: 1602 razy)
Maraton 2010
Maraton to...
Kiedy dobiega się na 42 kilometr i 195 metr, to powinno się czuć, dojmujące uczucie radości, spełnienia, euforii i zwycięstwa nad samym sobą, nad swoim słabościami, demonami z tej przeszłości, z tej sprzed maratonu. Przebiegnięcie maratonu, to powinno być najwspanialsze uczucie jakiego doznaje człowiek świadomy, w życiu. To przeogromne szczęście nie porównane z niczym innym, to chwila która ma pozostać w pamięci do końca życia, która zmieni Twoje dotychczasowe życie.
Hmmm, może dla kogoś innego tak, nie dla mnie.
Po wbiegnięciu na metę, nie czułem nic. Zdjęcia z mety, które oglądałem po biegu tym bardziej uświadomiły mi w jak tragicznie, opłakanym stanie byłem. Nie myślałem, nie przeklinałem nikogo w duchu, nikomu też nie dziękowałem. Byłem bezwiednym warzywem, w jakimś nie opisanie dziwnym miejscu, którego już teraz przypomnieć się nie da.
Kiedy wróciła mi świadomość istnienia, wcale nie była związana z jakimś niesamowitym bólem, czy podniecającym efektem zwycięstwa, świadomość która wróciła mi po maratonie była gorzką pigułką, która dopiero parę dni po maratonie przyszło mi do końca przełknąć.
Nikt nie wspomina też o okresie przygotowawczym. Ja wspomnę. Wspomnę o tych trzech miesiącach, w których kompletnie zatraciłem, życie, w których zapomniałem o wszystkich i wszystkim i wcale z tego powodu nie czułem i nie czuje się źle, choć o tym wspominam. Lipiec, sierpień i wrzesień trzy piękne wakacyjne miesiące, trzy miesiące które od teraz kojarzył będę z gehenną, z upałami wyciskającymi ze mnie wszystko, z porannymi rozbieganiami, które nie do zniesienia dłużyły się w nieskończoność. Z wieczorami piątkowymi i sobotnimi, na treningach, z niedzielnymi katorgami po których zapadałem jedynie w ciężki sen.
O dniach wciąż w kółko takich samych, w biegu... O dniach nie dających szans na zabawę, na pełny relaks, o wakacjach spędzonych w domu, z rygorem, narzuconym samemu sobie.
Dni w których, rozpaczliwie i wszędzie poszukiwałem zrozumienia tego co właśnie robię. O samotnych wieczorach z piwem w ręku, o gwiazdach, zbyt dalekich by odpowiedziały na moje pytania...
Kiedy widzisz na mecie maratonu, ludzi tak szczęśliwych uśmiechniętych, którzy właśnie ukończyli maraton, napalasz się chcesz to zrobić, też chcesz przebiec maraton, też chcesz się sprawdzić, zmierzyć się z tym dystansem.
Ja już po niespełna trzydziestu minutach miałem dość, musiałem stamtąd czym prędzej uciekać, jakoś nie ogarnęła mnie ta ogólna atmosfera sielanki i szczęścia.Była radość, oczywiście ale nie wymierna do tego ile mnie to kosztowało. Znów był gdzie powinien być Piotrek, znów ściągnął mnie do domu...
Zaczęliśmy tak jak mieliśmy zacząć, 3:50 na kilometr spokojnie, dogrzać się do dyszki, nawet do piętnastki.
Znów to z czym walczę i czego nienawidzę, od razu łapiemy "plecy". Od mniej więcej 2 kilometra, ciągnie za nami peleton. Ok. Myślę sobie, pociągniemy z Piotrkiem trochę, dadzą zmianę, przecież to mój pierwszy maraton, nie znam tempa. Kiedy po pięciu, sześciu, siedmiu kilometrach nie ma zmiany, wiem, że jej nie będzie. Rozciągamy sami. Przyzwyczaiłem się do tego. To mój pierwszy w życiu maraton, chce zawdzięczać go sobie, nikomu innemu. Nie liczę więc na zmianę, nawet jej nie chcę. Gardzę ludźmi którzy ślizgają się przez życie, którzy chowają się za czyjeś plecy, którzy nie mają odwagi wyjść przed szereg. Ile biegów tak przegrałem, pewnie dużo, pewnie wiele jeszcze przegram, ale nigdy swoich zwycięstw nie zawdzięczam rywalom z trasy. Chciałem szarpnąć, chciałem zrobić to co zrobiłem na ostatnim Grand Prix na dyszce; Szarpać. Zwalniać, przyspieszać, kiedy mi się tylko chce i jak długo. Ujechać ich swoim własnym tempem, narzucić im swój rytm, zdominować ich, nie dać szans, na żaden ruch, pokazać im kto tu rządzi, tak wygrałem na Kabatach, wtedy to wściekła bestia która we mnie tkwi, obudziła się i dała górę, złość, że tak się wożą, wykorzystują... Teraz pomyślałem sobie: " to maraton człowieku, biegnij swoje." To był bardzo trudny moment dla mnie, bardzo dużo mnie to kosztowało, żeby się uspokoić, opanować tą budzącą się we mnie wściekłość. Pokaże im ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz... pomyślałem.
Mam taki przycisk, w głowie nazywa się "off" wciskam go, kiedy trzeba biec równym, nie morderczym tempem, kiedy na adrenalinę jest za wcześnie, a za późno już na kontemplacje o architekturze krajobrazu. Przed dziesiątym kilometrem wciskam go. Nie ma mnie. Biegnie tylko moje ciało.
Tuż przed mostem(ok. 12km), "budzi" mnie Ela. Jest, przyszła. Nie wierzyłem w to, ale jest tu, to najważniejsze. Nie dosłyszałem jej słów, bo byłem "wyłączony", krzyczę tylko cześć i macham ręką.
Znowu "off".
Na 15 kilometrze, tempo spada, do 3:52 i jest to sygnał, albo teraz ruszę albo z zadowolenia nici.
16 kilometr 3:45, idealnie.
Znowu "off".
Peleton zostaje...
Po przeciwległej stronie widzę czarnych, kurwa ci już tutaj...
Na połówce, 1:19:48, przełykam (bo z jedzeniem nie wiele ma to wspólnego), odrobinę żelu energetycznego i popijam wodą. Pije co stacja, malutkie, łyczki.
Jest Tomek, biegnie obok mnie, z synem, coś krzyczy, "jak się czujesz?", "Zajabiście" - odpowiadam.
Czuję luz.
Czuję że przyspieszam. Kolejne kilometry to tempo na 3:40. Na moście dochodzę, jakiegoś typa, równam do niego, a ten się przeląkł. Wystraszyłem go. Biegł tu sobie bezpiecznie, a tu ja... Przypominam go sobie to jeden z tych, co to na starcie mało mnie nie zlinczował, kiedy przyznałem się że to mój pierwszy maraton, a ja miałem czelność ustawić się do pierwszej strefy czasowej. Teraz go mijam.
Za to poczucie zakłopotania, w które mnie wprawiłeś frajerze! Biegnę z nim parę metrów, aby mógł wyraźnie przeczytać kto go mija. Tak, tak, mija cię koleś który przykleił sobie Bladego zamiast imienia. Rozkoszuje się tym momentem. On bezradny próbuje, się mnie przytrzymać. Daje mu wiec iluzoryczne szanse, że niby zwalniam, dociąga. Bawię się tak z nim przez chwilę. Oddycham głośno, tracę rytm, myśli że mnie ma, lekko wychodzi i wtedy bam, widzi tylko plecy. "Jak teraz się czujesz? Ja czuję się wybornie, kiedy wiem że widzisz moje plecy i chcesz ale nie możesz..."
Zaraz za mostem, spotykam znowu, Elę. Znowu krzyczy, dziękuje jej. Że tu jest, że daje mi co najważniejsze, że wspiera, że wierzy, że rozumie. Euforia. Przestaje panować nad sobą. Wyraźnie przyspieszam. Tunel. Sound and Greece, śpiewają, jest Bosko, widzę Agnieszkę, zaraz za nią Krisa z synem. Rane mój szef na moim biegu. Prostuje się, poprawiam krok, Aga biegnie obok, robi zdjęcie wariatka, wydaje okrzyk radości!
Tempo 3:30 na kilometr.
Tempo 3:20 na kilometr.
Staram się opanować, jest za szybko, na litość boską jest za szybko... Spoglądam na kartkę z rozpisanymi kilometrami jakie powinienem mieć czasy (tak miałem coś takiego?!), mimo wolnego początku już dwie minuty szybciej od zakładanego 2:38! Co teraz?
33 kilometr lekka kolka, na cholerę tyle piłem. Równam krok i bardzo głęboko oddycham. Opuszczam ręce, potem podnoszę je w górę. Kogoś mijam - nie istotne.
35 kilometr, kolka przechodzi. Wyprzedzam dwóch gości, też patrzą na mnie z pode łba. Biegną razem. Nawet nie chwytam ich rytmu, omijam szerokim łukiem jakbym biegł w innym biegu. Nie chce nawiązywać z nimi żadnych kontaktów, ani teraz ani po maratonie. Wyobrażam sobie, ze leją na grób mojego ojca i spalam ich za sobą.
Teraz kilometry zaczynają mi się dłużyć.
Gdzie jest Elka?
Gdzie jest Robert?
Na cholerę mi ich wiara jak ich tu nie ma. W dupie z tym!!
"A ty wojskowy jesteś", "Hej Ty w białej koszulce!!" Odwracam się, znowu minąłem dwóch gości.
"Nie, nie wojskowy", "EEE to możesz bieeee..."
Nie słyszę już, a co jakbym był trepem to co zatrzymałby mnie?
Stanął by mi na drodze, nie pozwolił biec. Stanął by pomiędzy mną, a moim marzeniem? Zjadłbym go...
Stało się.
Przed maratonem, ale również już w trakcie biegu na 10, 20 i 30 kilometrze moje zdanie na temat "ściany" było takie:
Ludzie podpalają się na maraton. Chcą go przebiec. Nie przygotowują się odpowiednio, to i za to płacą. Amatorszczyzna. Ja to co innego przepracowałem na treningach solidnie, jestem gotów.
Moje wszystkie dotychczasowe kryzysy, te z trójek, piątek, biegów na tartanie, na ulicy czy przełajach, to były tylko wytwory mojej wyobraźni. Tylko słabości, które są namiastką w porównaniu z tym co stało się na 40 kilometrze.
Zaczęło się na tym piekielnym podbiegu...Spojrzałem w górę, "eee co to jest przy Agrykoli".
Na szczycie biegłem już bez świadomości.
Zabijcie mnie...
Zabijcie, cała moją rodzinę, nazwijcie mnie jak chcecie, oplujcie mnie, sponiewierajcie. Nie pobiegnę już ani metra więcej! Nie było mnie tam. Nogi jak z betonu, ślina na brodzie, skulony, a może nie?, nie wiem....
Skręcam gdzieś w prawo, (później na spokojnie okazało się ze była to ulica Długa) mylę trasę. Czemu tam skręciłem? Nie wiem. Chyba wydawało mi się że tam jest meta... że ludzie już do mnie krzyczą, że to już, że to koniec. Tak bardzo chciałem, żeby było już po wszystkim.
Nagle dociera do mnie, że się pomyliłem, że źle skręciłem, stoją tu samochody i nie ma gdzie dalej biec, ślepa uliczka. Gdzie ja kurwa jestem?
Uczucie którego wtedy doznałem... To chyba tak jakbym widział ukochaną, kochająca się z innym. To jakbym stał za szyba, widział to i nie mógł poradzić nic, na grymas szczęścia malujący się na ich twarzach. Wyobraźcie to sobie.
Albo uczucie jakbyście leżeli z wysoką gorączką w ciepłym łóżku bezradni, chorzy i słabi, a ktoś nagle zrywa z was koce, stawia na baczność i każe recytować rotę, maszerując przy tym nago...
To bezradność, poczucie klęski, zmarnowania tego wszystkiego. Widzę trasę, ale nie umiem biec, nie mogę. Gdzie teraz wszyscy byli, gdzie ktokolwiek wtedy przy mnie był, żeby mi pomóc? Gdzie ci wszyscy przyjaciele, gdzie Robert, Ela, Kris, Piotrek, Radek, gdzie mama...
To kładka która płonie, na która możesz jeszcze skoczyć, ale Ty tracisz cenne chwile, zastanawiając się nad tym czy dasz radę do niej w ogóle dobiec. Miotałem się jak opętany, kompletnie nie miałem pojęcia gdzie jestem! Czas upływał! Chciałem krzyczeć wrzeszczeć, żeby ktoś mi pomógł, wskazał drogę... Lecę widzę jakąś parę, pytam gdzie meta, a ci do mnie że jak przejdę na ukos przez bloki to tam zaraz będę na mecie. Debile, kretyni, pokazuje im numer, ja biegnę, chcę biec, numer mój dziesięć czterdzieści dwa, czterdzieści pięć, nie to Piotrka, patrze, czterdzieści dwa. Podbiega jakaś kobiecina, "tam człowieku tam leć, bo za tobą patrz już leci, jakiś łysy" (od tej pory wszyscy maratończycy to łysi goście). Oglądam się i widzę, typa (faktycznie łysy), rane! na nawrocie miałem z 300m przewagi. Głupie chuje mogli, jakąś taśmę, a może te keniole, zerwały specjalnie, albo ci od wody, szczeniaki pieprzone. A może Piotrek tu był rano żebym nie pobił jego czasu?
Jakieś dzieciaki polewają mnie wodą, wciskają w rękę powereda. Znowu nic nie słyszę. Czuje obecność Eli, gdzieś tu jest...
42 kilometr...
To najdłuższe 195 metrów w moim życiu, to zarazem całe moje życie...
Dziś mogę sobie tu analizować, rozmyślać. Dziś na monitorze, widzę siebie z boku. Maraton nie odmienił mojego życia. Maraton nie zmienił mojego światopoglądu, nie uczynił mnie lepszym człowiekiem. Ktoś kto tego oczekuje (tak jak Ja oczekiwałem) może mocno się rozczarować.
Czy maraton, jest więc dla mnie rozczarowaniem? Czy było warto, się tak poświęcać? Czy ten jeden bieg był warty tego wszystkiego? Czy warto było tracić wakacje? Czy je traciłem? Czy miałbym teraz fajny album z jakiegoś wyjazdu? Czy za dużo sobie obiecuję, za dużo wyobrażam, za dużo marzę? Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Wiem za to, że w poszukiwaniu odpowiedzi na nie, pobiegnę jeszcze jeden maraton. Kolejny jeśli dalej nie znajdę odpowiedzi. Wiem, że wyjdę jutro na trening. Wiem, że w deszczu, śniegu i upale, wciąż umiejętnie zadam sobie setki podobnych pytań i podczas biegu równie umiejętnie poszukam odpowiedzi. Wiem, że ponownie wyjdę w sierpniu, na dwór, usiądę pod czereśnią z piwem w ręku... że pomyśle co jest ze mną nie tak, co znowu knocę i jutro postaram się to naprawić...
Dziś chciałbym uciec w góry, w ukochane miejsce. Nie chce być pierwszym polakiem, mistrzem, wielkim Tomkiem to nie ja. Wiem ze to fajne wyobrażenie o mnie, pewnie chciałbym taki być, być autorytetem. Może warto jednak poznać mnie odrobinę lepiej, zanim powie mi się jesteś stary wielki...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |