2021-08-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| BUGT. Po prostu. (czytano: 633 razy)
Wdech, wydech, wdech, wydech, klatka piersiowa łupie równym rytmem pulsującego mięśnia. Dłonie zaczynają puchnąć, obrączka wydaje się wżerać w skórę i serdeczną kość, krople potu ściekają z twarzy na grań, rozdeptywane przez sylwetki kolejnych pomyleńców, którzy zbłądzili w swoim nadmiarze, na ścieżce do wschodu słońca. Poza tym – cisza. A tej zaczynają towarzyszyć olbrzymie cielska wyłaniających się z ciemności i chmur, skalnych klamotów, które rozpływają się po horyzoncie niczym legendarne lewiatany. Cisza niestety zakłócana prostackim stukotem grotów, podtrzymujących umęczone zwały walczącego z grawitacją mięsa. Obracasz się w zachwycie, a tam - bezczelne połyskiwanie jednookich cyklopów, walczących o prymat ze wschodzącym słońcem. Dobra starczy, w tym stylu nie dotrwacie do końca akapitu.
Czy to się może udać? Czy natura nie postawi tamy naszym marzeniom? Pięknie i zniewalająco zaczął się ten sobotni poranek, gdzieś na pierwszym podejściu: już za schroniskiem na końcu Doliny Chochołowskiej, a jeszcze przed Wołowcem. W zasadzie zaczynam zapominać, że to jakiś bieg, rywalizacja, jestem obezwładniony potęgą wyłaniających się kolejnych widoków. Rozsądek tylko przypomina, że to bieg – i to jaki! Creme de la creme dla każdego miłośnika górskich ultra. Kto go nie dotknie – do końca biegowego życia może mieć uczucie niespełnienia i pustki. Czy to efekt tego, że rozgrywa się co 2 lata i dlatego jest mało dostępny? W końcu w puli wolnych miejsc jest tylko 300 tarcz. Kojarzy się ze Spartą? Nie bezpodstawnie. Krew i piach, tumult i osobiste Termopile. Im dłużej na coś czekamy i dostęp mamy ograniczony – tym większe wyzwala w nas emocje. Takie nasze polskie ultra igrzyska…
Pierwszym problemem jest dostać się na listę uczestników, potem jest już tylko trudniej. Nawet przez niektóre ronda w drodze do Zakopanego, trzeba wyjechać na cztery strony świata, żeby trafić do celu… Smakujemy ten wyjazd wszystkimi zmysłami, przecież to tylko 58 godzin, jak się okaże po powrocie. Z tego blisko 20 w samochodzie. Jest czas obgadać różne tematy, na które zawsze brakuje czasu. Na przykład start Pucharu Gordona Bennetta z Torunia, który ma wielkie balonowe tradycje. Sam Bennett też niezłym kolesiem był, z iście „polską” fantazją (może dlatego mamy tak dobre historycznie wyniki w tej konkurencji) – wydalono go ze Stanów Zjednoczonych po spotkaniu z rodziną zaręczonej z nim przyjaciółki, podczas którego wysikał się do fortepianu. Kochał kobiety, wyzwania i lubił wypić. Giro – czy czegoś to Wam nie przypomina?
Bieg Ultra Granią Tatr to jedna z tych niewielu imprez w Polsce, na które nie dostaniecie się z „łapanki”. Tu trzeba wykazać się wcześniejszym doświadczeniem w innych biegach górskich, nie ma zmiłuj, formularz zapisów ma zakładkę, gdzie trzeba wkleić swoje wcześniejsze wyniki z listy biegów „nominowanych” i jest to warunek niezbędny przy zapisach. Wyposażenie obowiązkowe i sugerowane nie jest może najbardziej wymagające ale zwraca uwagę jedna rzecz – umowa ubezpieczenia na bieg. Włącznie z akcją ratunkową z użyciem helikoptera ze Słowacji. To może być faktycznie w razie „w” spory wydatek. I od razu przestroga – umowę wolontariusze i organizatorzy sprawdzają jeszcze przed wejściem do biura i później raz jeszcze. Bez tego ani rusz. Praca biura ułożona bez zastrzeżeń, nawet w obecnych „covidowych” warunkach. Wszystko odbyło się sprawnie i szybko. Do tego naprawdę super oferta z ramienia dwóch firm. Dynafit dał możliwość testowania obuwia w piątkowe południe i 30% procentową zniżkę na zakupy. Leki zaproponowało możliwość użyczenia swoich kijów na trasie wyścigu. Według mojej wiedzy dość niecodzienne podejście do biegowego klienta i jak najbardziej zasługujące na naśladowanie. Nie wiem jak poszło „kijarzom”, ale biegaczy pokonujących trasę w Dynafitach było mnóstwo. Można?
Powrót do miejscówki w Białym Dunajcu i rozpoczęcie procesu przygotowania sprzętu na start. To już w zasadzie pewna procedura, niektóre rzeczy robię już z nawyku, ale staram się uciec od takiej rutyny. Bywa złudna. Pielęgnuję wzbudzanie w sobie czujności i oczekiwania na niewiadome. To szansa na ucieczkę od monotonii i sposób na odejście od schematu. I cztery razy w głowie wszystko przewrócić i zwizualizować możliwe scenariusze. Jak dotąd niezawodna metoda. Chłopaki też planują wycieczkę, nasze ścieżki mają się przeciąć gdzieś między przełęczą Kondratową a Kasprowym. Zobaczymy. Ja stawiam, że raczej dalej w kierunku Murowańca. Sen krótki i trudny. Nocujemy na jakimś zakręcie do Gliczarowa, a ruch jak na Marszałkowskiej. I piątkowe młodzieżowe harce. Budzik na 2:00, wczesne śniadanko, kawa, toaleta z pożądanym finałem fizjologicznym, który o tej porze nie jest wcale czymś oczywistym, a pozwala z optymizmem spojrzeć na najbliższe godziny. Parafrazując Marqueza – idę kiedy inni się zatrzymują i budzę się, kiedy inni śpią. Schodząc z naszego pokoju, mijamy się z Michałem, który miał swoją nieoczekiwaną Golgotę i próbował spać gdzieś na ławie w aneksie kuchennym. Ok – a już rozkminialiśmy ze Stalowym, że jakieś wampiryczne ciągotki, bo nie pierwszy raz znika nam w nocy z pokoju.
Bez problemów docieramy do wejścia do doliny Chochołowskiej, gdzie zlokalizowany jest start. Ostatnio przyjechałem tutaj na rowerze, to była Noc Kupały A.D. 2019 i trochę inna historia, ale niezmiennie towarzyszy mi Stalowy. Dzięki kolego… Jest dosyć ciepło, więc reorganizuję swój wyjściowy mundurek i już czekam na start. Do biegu, do którego próbowałem się dostać od 2015 roku i to powinno wyzwolić jakieś emocje – ale ich nie ma. Spokój i świadomość tego, że czeka mnie kilkanaście ciężkich ale też wspaniałych godzin. Godzin przyspieszonego oddechu, wspaniałych, zachwycających widoków, fizycznego oczyszczającego bólu, uczucia uczestnictwa w czymś niecodziennym, w czym towarzyszą mi obcy ludzie skupieni wokół tego samego pragnienia. Dotarcia do mety. Kilometraż – około 71 km – nie zrobi pewnie wrażenia na ultra hard core biegaczach, którzy pokonują setki kilometrów i uważają, że prawdziwe ultra zaczyna się gdzieś tam po setnym kilometrze.. Ale tatrzańskie kilometry BUGT-a są bardzo specyficzne.
Początek jest łatwy, to prawdziwa autostrada do schroniska, po której jednak należy się żwawo poruszać, żeby zdobyć jakąś przewagę nad limitem w Ornaku. Potem po kolei Grześ, Rakoń i Wołowiec. I już jest jasno, już się słońce przebija od wschodu, a my możemy podziwiać kolejne wyłaniające się z chmur olbrzymy. Podejście pod Kończysty Wierch przepiękne, za chwilę finał wspinaczki w pierwszej części trasy na Starorobociańskim Wierchu. To najwyżej położony punkt na trasie, skręcamy na wschód i zaczynamy powoli zejście do schroniska Ornak. Pierwsza gleba, bez dramatów, pierwsza krew (masz Orzech swojego Rambo…), gorzej, że przechodząc przez Siwe Skały łapią mnie bolesne skurcze „czwórki” w prawej nodze. Pierwszy raz w życiu coś takiego, w tym miejscu, trochę się wystraszyłem ale nie ma czasu na rozterki. Zejście w pionie to ponad 1000 m i wiem, że może być gorzej. Im jesteśmy niżej, tym bardziej podnosi się temperatura, a ja zasuwam w ceracie Inova i tradycyjnie szkoda mi czasu na przebieranki. Poczekam z tym do punktu, niepotrzebnie gotując się przez długie minuty.
Docieram na miejsce w 5 godz. i 19 minut, czyli trochę ponad godzinkę przed limitem. I już wiem, że trzeba się będzie spinać, pewnie już do końca. Zwlekam z siebie kurtkę, od razu lepiej, gąbka z zimną wodą na twarz, bułka z serem do ręki, łyk coli, dorzucam zachęcająco uśmiechające się do mnie brownie i ruszam dalej. Punkt zorganizowany perfekcyjnie, odizolowany od schroniskowego tłumu, pełen wolontariuszy, którzy tylko czekają, żeby pomóc. I tak będzie już na całej trasie. Organizacyjnie najwyższy level – przynajmniej jak na polskie standardy. Oznakowanie trasy super, do tego sędziowie pokazujący kierunek w newralgicznych miejscach i notujący nasze numery startowe. Mysz się nie prześliźnie, choć nie wyobrażam sobie, żeby startowali tu ludzie, którzy oszukują samych siebie.
Hala Ornak leży na 1100 m n.p.m. i stąd zaczyna się siedmiokilometrowe podejście aż do Krzesanicy, która jest drugim najwyższym punktem na trasie. Wszyscy mówią o Ciemniaku, ale tak naprawdę po wejściu na niego, lekko schodzi się w dół i potem poprawka na 2122 m. Na tych siedmiu kilometrach biegnę może z 400 – 500 m i czuję jak ucieka mi czas i dogania limit. Pierwsze rozterki: może jednak trzeba było wziąć kije ze sobą? I zaczynam też powoli się zastanawiać, gdzie spotkam moją ekipę. Łowca, Stalowy i Michał zaplanowali wyjście z Kuźnic, przez przełęcz Kondratową i dalej w kierunku Kasprowego. Odcinek od Ciemniaka do Kasprowego (niecałe 7 km) można uznać z grubsza za trawersowanie zbocza, jest więc bardziej biegowo, na pewno jest to odcinek łatwiejszy, choć nie brakuje też przejść w skałkach, wąskimi ścieżkami, gdzie trzeba się nieco przytulić do skałek. I jest zdecydowanie większy ruch na szlaku. Orgi na odprawie online ostrzegali nas, że mamy przepuszczać turystów, że mają oni pierwszeństwo, że te parę chwil nas nie zbawi. OK – rozumiem takie podejście, ale też okazało się, że w zdecydowanej większości spotykaliśmy się z bardzo pozytywnym, wręcz momentami euforycznym przyjęciem. Był doping, ciepłe słowa, życzenia powodzenia na szlaku i co najważniejsze – zwykle puszczano nas przodem, zajmowano bezpieczne miejsce na szlaku, tak by zrobić nam miejsce. Mogę tylko podziękować wszystkim życzliwym ludziom spotkanym na trasie, moje spostrzeżenia z biegu lekko zadają kłam tezie o naszym narodowym poczuciu bycia pępkiem świata. A może w górach wysokich spotyka się inny przekrój człowieka?
Od Kasprowego zbieg do Murowańca, w pionie ponad 500 m, niecałe 3 kilometry, zajmuje mi to około 20 minut. Po drodze spotykam się z moją ekipą. Lekko stargani, tak jak i ja, potem dowiaduję się, że część zmierza do schroniska z zaoranymi stopami, część idzie na CR-a na Kościelec. Część od paru godzin pracuje nad empatią i wprowadza w życie mantrę Franka Sinatry. „Współczuję tym, którzy nie piją. Wstają rano i wiedzą, że cały dzień będą się czuć się tak samo”. A część cierpliwie to znosi. Giro Stan. Ale wcale tego po nich nie widać. Jest ciepło, jest wysiłek, jest odwodnienie, jest OK. Jeśli już o pogodzie, to jest idealna, wymarzona. Lecę na krótko od Ornaka, xbionic ogarnia, jest sucho, bezpiecznie, nie ma wyrywającego zęby wiatru (jak na ZUKU-u zimą), temperatura idealna, oczywiście jak dla mnie. Ląduję na punkcie 35 minut przed limitem. Straszny tłok ale ponownie - przemyślane i odseparowane miejsce odpoczynku daje zawodnikom chwilę wytchnienia. I miseczkę pomidorowej z makaronem. Nie wszyscy zmieszczą się tutaj w limicie, wystarczy chwila spóźnienia i sędziowie zabierają numer startowy. Nie ma dyskusji.
Zaczynam trzeci etap, to będzie ok. 13 kilometrów z przejściem przez Krzyżne (700 m w pionie do góry) i potem zbiegiem/zejściem przez Dolinę Pięciu Stawu do Wodogrzmotów Mickiewicza (ponad 1000 m w dół). I mam na to ponad 4 godziny. Normalnie luzik. Ale tutaj nie jest normalnie. Nie boję się podejścia, idę swoim tempem, przez Dolinę Pańszczyca można bez problemu miejscami potruchtać. Dolinka kończy się mocnym podejściem, od tej strony panuje nastrój grozy, „wali złem”, słońce rzadko tu zagląda. W czerwcu 2019, na trasie Hardej, maszerowałem tutaj z Radziem po śniegu. Końcówka podejścia na Krzyżne stroma, czekam na osypujące się piargowe podłoże, a tu miła niespodzianka. Okazało się, że remont szlaku na Krzyżne nie dotyczył li tylko części zejścia na stronę „Piątki”, ale również podejścia od strony Murowańca. Nogi trzeba wysoko zadzierać i trzymać pion (stromo), no ale jednak to jak na porządnych schodach. Zejście do najpiękniej położonego schroniska w polskich Tatrach faktycznie super wyremontowane (prace odbywały się tutaj jeszcze pod koniec lipca), niebo a ziemia w stosunku do tego, co mieliśmy w 2019 roku, na trasie Suki.
Docieram do schroniska, nie zatrzymuję się na rozdanie autografów, o które wrzeszczy rozentuzjazmowany tłum kibiców, mijam omdlałe nastolatki i zmierzam dalej, do swojego „zejściowego” piekiełka. Jeszcze 600 m w dół. A mięśnie zaczynają sobie przypominać Bieg Siedmiu Szczytów sprzed 5 tygodni. Sędziowie, mijani zawodnicy analizują ile do punktu, ja postanawiam zawierzyć mapce od organizatora i wskazaniom z garminowego tracka. I wychodzę na tym dobrze do końca. Nie pocieszam się, że jest bliżej do mety (na co wskazuje część wolontariuszy i sędziów – jedyna słabość w organizacji biegu), szykuję się na uczciwą walkę do końca. Do ostatniego punktu docieram z zapasem kwadransa, uczuciem ulgi, że to już prawie koniec – 15 kilometrów. Na punkcie większość zawodników stanowią kobiety, szczęśliwe, powtarzają słowa o tym, że są już „bezpieczne”. Nie, nie chodzi o to, że tu już asfalt, że tu już nie ma niedźwiedzi. Bezpieczne w sensie spodziewanego przybycia na metę w limicie czasu. Czyli ukończenia zawodów.
U mnie takiego uczucia nie ma. Jest tylko nadzieja, że faktycznie będzie już bardziej biegowo, że jeszcze uda się nadrobić coś nad limitem. I ta nadzieja stopniowo umiera na cholernych ostatnich kilometrach. Nie ma zmiłuj. Tu trzeba napierać do końca. Najpierw 3,5 kilometra mocnego i niełatwego podejścia pod Waksmundzką Polanę (korzenie, kosówka, kamlory, no tatrzański standard), z małym fragmentem w dół, nazywanym przez miejscowych „zbiegiem”. Moje nogi wydają się jednak już nie rozumieć znaczenia tego słowa. Z Polany faktycznie jest 5 km w dół, ale zbiegam tylko łatwiejsze fragmenty, tam gdzie jest równe i bezpieczne podłoże. Większość stanowi jednak masa rozsypanego bezładnie kamiennego potoku, po którym nie nauczę się chyba nigdy porządnie latać. Staw skokowy lewej nogi już trzy razy niebezpiecznie dał o sobie znać, parę razy dopuszczałem do granicy przeprostu w kolanie, nie chciałem skończyć z DNF-em na kilka kilometrów przed celem… Około 4 kilometrów przed metą, na końcu Polany Kopieniec (chyba) muszę ponownie założyć czołówkę. Bieg od świtu do zmierzchu… Ostatnie podejście z Nosalowej Przełęczy i już na końcówce Rafał wychodzi mi naprzeciw z czołówką, żeby pomóc na ostatnich metrach doświetlić szlak. Oczywiście jego lampka świeci trzy razy słabiej od mojej i dorabia niepotrzebne cienie, ale co tam… Za chwilę słyszę Stalowego, wysyła mi ustne ostrzeżenia przed niebezpiecznym przejściem przez drewniany mostek (jprd – serio? To musi być najbardziej niebezpieczny mostek w Tatrach…) i wreszcie zasłużony finisz.
Zakląłem sobie przed nim jeszcze szpetnie (co uchwyciły kamery ), w podsumowaniu ostatniego odcinka BUGT-a, bo oczywiście cała trasa i bieg, były w tym dniu przepiękne i wspaniałe. Dostaję kamizelkę finiszera, oczywiście rozmiar idealny na mnie – XL, no cóż – ostatnich gryzą psy… Jest też jeszcze medal, eee… - kontrowersyjny - Giro Ekipa 6 lat temu dostała ładniejsze – najbardziej cieszę się z kompotu i ciepłego posiłku na mecie. Proste rzeczy: zjeść coś, ogrzać, schować w jakimś bezpiecznym miejscu. Nie spodziewam się oczywiście, że moja niezastąpiona ekipa przygotowała mi jeszcze jedną atrakcję. Małe podchody po Zakopcu, w poszukiwaniu zaparkowanego samochodu. Wreszcie był porządny chodnik, asfalt, trochę wysokiej trawy i łąki (tego akurat nie miałem na całej trasie BUGT-a, dziękuję chłopaki!) i już po małej półgodzince, odnajdujemy szczęśliwie auto. I nawet nie kazali mi biec. Powrót na bazę i gorący prysznic. I coś jeszcze na rozedrgane członki… Ekipa też dała sobie popalić, z Michała zegarka wynika, że zrobili ponad 30 kilometrów i 2000m up. Czyli wszyscy jesteśmy równo stargani, i czego feromonowe świadectwo krążyło gdzieś stale w przestrzeni zajmowanego pokoju. Po prysznicu sytuacja nieco się poprawiła. Wiśnióweczka, Krakowskie i kto co tam miał pokitrane. Ząbki. Zasłużony sen. A rano alpejskie śniadanko i 8:30 ruszamy z powrotem do Piły. Krótko, zwięźle i na temat. I tylko każde kolejne wyjście z samochodu kosztuje nas coraz więcej czasu i wywołuje tradycyjne uśmiechy na twarzach. March Or Die – jak podśpiewywał kiedyś nieodżałowany Lemmy.
I co dalej biegaczu? W tym roku pozostało już tylko jedno wyzwanie, za trzy tygodnie, może być znowu ciężko, ale to będzie osobny rozdział. Teraz regeneracja, coś tam spróbujemy jeszcze dotrenować z tydzień i ponownie zacznę spoglądać w górę…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |