Nie powinno być nic dziwnego, że w 6-tym roku moich startów w maratonach na nogach, po zaliczeniu Krakowa (normalka, tu mieszkam), Warszawy, Dębna, Poznania, do pilnego zaliczenia został z tych większych jeszcze Wrocław - na deser.
Czy spodziewałem się czegoś? Czy mogło mnie coś zaskoczyć, sprawić przyjemność? Przecież oprócz powyższych imprez, ukończyłem także kilka innych, gdzie startowało np. ponad 30 tysięcy biegaczy, lub …tylko kilkadziesiąt (jak na Mazurach 2 lata temu). Przecież biegałem już w zimnie i wietrze, po górach i prażącym słońcu i jako pracownik też – bo czyż nie jest nim pacemaker?
Decyzję o starcie podjąłem parę miesięcy wcześniej, kierując się dobrymi opiniami z organizacji biegu w roku 2008, chęcią zdobycia Korony Maratonów Polskich i zwykłą ciekawością – jak wygląda ten Wrocław, gdzie ostatni raz postawiłem swoją stopę …39 lat temu, gdy zdawałem w lipcowe dni egzaminy na architekturę. Architektem nie dane mi było zostać, ale za to biegaczem, sporo lat później – tak.
Wiedziałem doskonale o wielkiej powodzi z roku 1997, usuwaniu jej skutków, renowacji zabytków i nabieraniu blasku przez miasto, moje miasto. Tak moje, bo we Wrocławiu się urodziłem! Co prawda tylko urodziłem, nie mieszkałem, ale to zawsze będzie się liczyć.
Gdzie przenocować przed maratonem? Stefan z Krakowa poleca akademik blisko startu i mety, bo skorzystał z niego w ub. roku, więc jeszcze w czerwcu dzwonię i rezerwuję nocleg dla siebie i żony. Krysia też chce poznać Wrocław i to na trasie biegu.
Przez ostatni miesiąc przed startem przygotowujemy się starannie. Nadchodzi sobota 12 września i wyjeżdżamy. Już we Wrocławiu, po wyjściu z pociągu spotykamy ekipę Rzeszowa: Borówkę z Januszem i Wojtka. Jedziemy tramwajem do biura maratonu w obiektach AWF, szybko załatwiamy formalności i do akademika – leży rzeczywiście bardzo blisko a pani w recepcji, wertując jakiś zeszyt, trzyma nas w niepewności i… znajduje naszą rezerwację! Rezygnujemy z wieczornego zwiedzania miasta i wcześnie idziemy spać.
Rano przy umywalce spotykam Tomka ze Śląska; myje sobie zęby i ostrzy na dobry wynik w maratonie. Jestem wyspany, nafaszerowany makaronem „al dente” a chłodna pogoda też sprzyja dobremu samopoczuciu. Bliska lokalizacja startu okazuje się następnym atutem wrocławskiego maratonu. Krysia postanawia biec po życiówkę i ustawia się obok balonika na 4:00. Ja wędruję bliżej przodu i przymierzam się do grupy 3:30.
Staję przed nimi, ruszamy, ale po kilku minutach dochodzą do mnie i wtedy …przyspieszam! Więcej pacemakera na 3:30 już potem nie widziałem. Na zdjęciu (Rys. 1) jest przede mną nieznany mi biegacz z nr 580. Spotkamy się potem zadowoleni na mecie. Mierzę sobie międzyczasy co 5 km: 24:14,77; 24:12,12; 24:09,76; 24:13,68; 24:34,06; 24:24,76; 25:15,76; 24:13,51 i ostatnie 2,2 km w tempie 25:00 / 5 km. Dzięki równemu tempu pod koniec dystansu mijam znajomych: najpierw dwóch Ryśków, potem m.in. Roberta i Krzysztofa. Na jakiś szybki finisz na ostatniej prostej nie mam już jednak sił, świetny poznaniak Artur mija mnie jak chce. W sumie robię drugi wynik w mojej „karierze”.
Krysia (nr 1019) natomiast, parę kilometrów przed metą urywa się grupie na 4:00, zostawia Jurka, który też tam biegł i robi swój rekord: 3:56; jest szczęśliwa, Wrocław jest szczęśliwy (Rys. 2)
Wrocławska trasa maratonu jest kolejnym jego atutem. Jedna duża pętla, niezłe nawierzchnie, kilkanaście mostów i wiaduktów z urozmaiconymi widokami, także na przepiękną Starówkę i meta na niebieskim dywanie, obok słynnej, pięknej pergoli. Siadam przy niej już z medalem na szyi; zaraz dołącza z gratulacjami i siada również nieznany kolega z nr 580 (Rys. 3). Naszą zbieżność startu i mety znajduję jednak dopiero w domu i ustalam jego imię: Lech.
Potem już z Krysią oczekujemy i witamy znajomych na mecie – jest też uśmiechnięta Gaba (jakby skończyła drobną rozgrzewkę). Gratulujemy jej czywiście.
Korzystamy z doskonałych warunków do wykąpania się i szybko na wrocławski dworzec kolejowy. W pociągu dołącza na pogawędkę mój partner z Rzeźnika – Tusik. Gdy przemieszczam się przez sąsiedni wagon odwiedzając toaletę, nagle zauważam… Tomka x 2 (tego z akademika)! Wypiłem po biegu tylko 1 piwo i przecież nie dwoi mi się w oczach! Okazuje się, że Tomek ma brata bliźniaka i cała tajemnica znika.
Nie znika przy usypiającym stukocie kół wagonu czar wrocławskiego maratonu. Mogłem go pokonać, podobnie jak wszystkie wcześniejsze życiowe wyzwania, dzięki światowej sławy lekarzowi i naukowcowi prof. Ludwikowi Hirszfeldowi, który ze swoim zespołem w październiku 1951 roku we wrocławskiej klinice uratował mi życie. Czytam po raz kolejny napisaną przez profesora fascynującą autobiografię „Historia jednego życia”. Jemu też dedykuję swój przebiegnięty maraton.
|