2017-09-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gdzie się podział mój Rolex ?!? (czytano: 811 razy)
Gdzie się podział mój Rolex ?!? - czyli miłe zakończenie gównianego sezonu.
Pierwsza próba zmartwychwstania po serii kontuzji miała nastąpić pod koniec lipca w Gołdapi.
Po dwóch miesiącach niebiegania chciałem sprawdzić, czy wszystko się zrosło jak należy i czy jeszcze mogę.
Niestety, odwiedził mnie w mojej suwalskiej samotni kolega triathlonista, po świeżych sukcesach w Roth. Jego wizyta była oczywiście miła i oczekiwana, ale niestety, nie pomogła moim planom startowym. Nasze kalendarze się rozjechały. On już w okresie beztroskiego roztrenowania i odbudowy masy - ja przed kolejnym rozpoczęciem sezonu.
Jego krótki pobyt spowodował dużą wyrwę w mojej kruchej formie. Momentem kulminacyjnym była wizyta kurtuazyjno-konsumpcyjna u sołtysa. Na start do Gołdapi, chociaż to tylko 35 km zaspałem.
Drugą szansę dostałem kilka dni temu. Triathlon Energy – Cykl imprez triathlonowych dla ambitnych (oho! – coś dla mnie) przejął od konkurencji lokalizację w Mrągowie. Cykl znałem, bo w ubiegłym roku startowałem w Lidzbarku. Pamiętam, że atmosfera była nienachalna a ludność miejscowa życzliwa. Do tego cykl rekomendowany przez Akademię Triathlonu.
Z mojej wartowni w Przesmyku Suwalskim to tylko 140 km. Zdążyłem po drodze zjeść dwa obiady. Przecież nie mogłem przejechać obojetnie obok moich ulubionych karmików. Plus olbrzymia porcja najlepszych w Unii Europejskiej lodów w Olecku.
Zdążyłem na odprawę techniczną. W związku z zagrożeniem piorunami, organizatorzy nie wykluczali zamiany triathlonu w duathlon. Proszę bardzo – wcale mi nie zależy na tym pływaniu.
Kolejną nowością była informacja, że jeżeli już dojdzie w dniu zawodów do triathlonu i ktoś się poczuje zmęczony w wodzie, to może położyć się na plecy. Zacząłem się rozglądać, czyje plecy tu ewentualnie wykorzystać. Bo, że będę zmęczony to wiedziałem od razu.
Rozczarowanie – chodziło o własne plecy i o możliwość kontynuowania zawodów po interwencji ratowników. Pomysł wydaje się ciekawy i godny podjęcia przez innych organizatorów.
Główny sędzia zawodów rozwiał wątpliwości co do systemu kartkowego i zapewnił, że wbrew plotkom, które krążą w barze, nie będzie żadnych sędziów dublerów. Wszyscy są konstytucyjni i zaprzysiężeni w świetle dnia.
W dzień zawodów grzmotów było niewiele, ale od rana lało jak w Wietnamie Południowym w porze deszczowej. Ogarniały mnie wątpliwości, wahania. Popadłem w zadumę i melancholię. Po 30 sekundach wbiłem się w strój startowy, założyłem piankę i czepek i pognałem do strefy zmian.
Przebieg zawodów był standardowy, więc nie będę się rozwodził. Jedynie na etapie kolarskim miał miejsce incydent, który chciałbym ocalić od zapomnienia. Dzień wcześniej sędzia położył nacisk na obowiązek wyprzedzania lewą stroną. Szczególnie, że ze względu na deszcz nawierzchnia była wymagająca.
Logiczne więc było, że wolniejsi zawodnicy bedą się trzymać prawej strony. I w większości przypadków tak było. No ale oprócz kilku draftującyh peletoników, był kolega „anglik". Na zwróconą mu grzecznie uwagę, zaczął dziamać i mędrkować.
Otóż „Kochany Panie Marszałku", zawodniku P.P. z MM (numer i nazwisko znane autorowi). Jest Pan dużym szczęściarzem. Gdyby Pan wypowiedział te słowa do mnie 40, 30 a nawet 20 lat temu, to spuściłbym Panu łomot po wyjściu ze strefy zmian. A może nawet na trasie. Ale poziom testosteronu już nie ten i potrafię więcej wybaczać.
Udało się dotrzeć do mety zlokalizowanej na molo nie wpadając do wody i nie łamiąc żadnej kończyny. Uznaję to za duży sukces i miły akcent kończący ten sezon.
Kiedy gryzłem medal sprawdzając jakość kruszcu podeszła do mnie urocza reporterka telewizyjna. Zaproponował, że mnie nagra. Byłem pod tak wielkim wrażeniem, że nie udało mi się powiedzieć nic dowcipnego.
Dodatkowo dowiedziałem się od organizatorów, że wygrałem swoją kategorię wiekową i wagową. Tyle pozytywnych bodźców. Bałem się, że endorfiny mnie wykończą!!
Czekając na ceremonię dekoracji szwendałem się po strefie finishera. Otwarto ją dla rodzin, znajomych, kochanek i nieslubnych dzieci. Było zatem zabawnie i wesoło. O ile wpuszczanie kibiców do strefy na dużych zawodach jest niemożliwe, to organizatorzy większości krajowych imprez powinni wykorzystać ten pomysł.
Oprócz posiłku regeneracyjnego składającego się z pierogów było możliwość skubnięcia promocyjnego pokruszonych batonów energetycznych by Ann. Chodzi oczywizda o "tę Ann", żonę czołowego Robo Kopa naszej sbornej.
Okruchy były do siebie podobne kolorem, kształtem i smakiem. Różniły się składem. Była „Dynia z Marchewką", „Goja z Żurawiną", „Szpinak z Bekonem" a dla pływaków „Silikon z Neoprenem". Dla zawodników, którzy chcieli pokazać OZD były batoniki „Buraki z Napalmem". Był też mus kokosowy i sałatka z rzęsy wodnej. Wszystko zapakowane gustownie w opakowania z przewagą czerni i złota będące luksusu i prestiżu. Jedyna wątpliwośc wiąże się z informacją, że kolega RoboKopa z reprezentacji, obywatel Piszczek zajadł kilka batoników przed meczem z Duńczykami. Kto oglądał mecz ten wie, jak to się skończyło...
Pani Burmistrz Mrągowa była bardzo miła. Wręczyła mi statuetkę i zaprosiła na przyszły rok.
Dostałem też od organizatorów zieloną, elegancką torebeczkę sugerującą zawartość. Według mojej wiedzy i oczekiwań powinien w niej być Rolex. Nie było. Czekam na wyjaśnienia ze strony organizatorów.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2017-09-14,08:40): super podejście do trathlonu :) Fajnie, że się tym bawisz i masz taki dystans:)
|