2009-10-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Supermaraton Kalisia 2009 - moimi oczami (czytano: 1899 razy)
Kiedy nie daje rady mówię sobie: trzeba być twardym.
Na tegoroczną „Kaliską setkę” miałem nie jechać, zmęczony intensywnym bieganiem w sezonie chciałem odpocząć. A wszystko przez to, że dość gorliwie czytam fora biegowe, do tego żywo w pamięci mam jeszcze poprzednie dwie edycje tej imprezy – wspaniała organizacja, niepowtarzalna atmosfera i klimat panujące w Blizanowie – nie wytrzymałem, no nie mogło mnie tam po prostu zabraknąć, wpadłem na całego. Na niespełna dwa tygodnie przed imprezą zdecydowałem się pojechać, załatwiłem szybkie pozwolenie od żony , pozwolenie od organizatora na przyjazd, przyjaciele z klubu przygarnęli mnie do siebie i w piątkowe popołudnie pędziliśmy już samochodem do Kalisza. Krótka wizyta w biurze zawodów i dojazd na nocleg do szkoły w Blizanowie – rozpoczyna się kolejna niesamowita przygoda. W tym roku nocleg możliwy był w klasach lub na korytarzu, sala gimnastyczna przygotowana już na zakończenie imprezy. My swoje miejsca noclegowe mieliśmy na korytarzu w słynnej już półkolistej wnęce ( ja spałem tam po raz pierwszy, po przednie dwa noclegi na sali gimnastycznej). Spotykamy się ze znajomymi ze Śląska, za chwilę dojeżdża ekipa z Łodzi, będziemy razem dzielić wnękę. Już jest super co chwilę przychodzą do nas starzy i nowi znajomi, jest bardzo wesoło, głównie za sprawą fotografa, w nocy było już mniej wesoło kolega fotograf spał w pobliżu nas, a ponieważ okrutnie chrapie spaliśmy bardzo kiepsko. Ale nic to, ultrasi to twardzi ludzie, przed czwartą było już gwarno, toaleta, lekkie śniadanie i wyjeżdżamy na miejsce startu do Stawiszyna.
Punktualnie o szóstej rano wyruszamy, jest całkowicie ciemno, a humory wszystkim oczywiście dopisują, to jest bardzo specyficzna grupa wariatów, a jestem dumny będąc jednym z nich. Dziesięciokilometrowy dobieg ze Stawiszyna do Blizanowa odbywa się w całkowitych ciemnościach, które rozpraszają nieliczne latarnie i czołówki biegaczy. Od początku bieg nie układał się dobrze, jakoś niespecjalnie nogi rwały się do „mielenia” asfaltu. Ja nie miałem jakiś szczególnych planów wynikowych, w końcu zdecydowałem się na wyjazd w ostatniej chwili, ale stając na linii startu pomyślałem, że o 9h spróbuję zawalczyć. Przyznam, że ciut zlekceważyłem dystans – brzmi to niewiarygodnie jak można zlekceważyć 100km??? – po doświadczeniach z poprzednich edycji, a zwłaszcza sprzed roku kiedy pobiegłem bez żadnego kryzysu z ogromną przyjemnością do samego końca, pomyślałem że jestem już doświadczonym ultrasem i nic mi nie grozi. Oj jak bardzo się pomyliłem!!! …………………………….. TO BYŁ NAJTRUDNIEJSZY BIEG W MOIM ŻYCIU……………………………. . Pierwszy maraton przebiegłem bez problemu w ok. 3:52, a więc zgodnie z założeniami, ale bardzo szybko wszystkie założenia poszły sobie pobiegać…………………………. do lasu. Po 45km kilometrach wiedziałem, że to nie jest mój dzień, i choć nie biegłem jakoś specjalnie szybko, po prostu odcięło mi prąd. Skończyło się dla mnie ściganie, przyjemność z długiego biegania, zaczęła się droga przez mękę, prawdziwe biegowe piekło, które mogłem przerwać przedwcześnie kończąc po 55, 70 lub 85km. Na 53km kiedy ledwo szedłem, nogi nie chciały biec, nawet delikatnie truchtać byłem zdecydowany dojść do końca pętli i zakończyć zmagania. Spotkałem Małgosię, która przerażona moim stanem potwierdziła zasadność zakończenia biegu, biegu? na końcu pętli. Co się wydarzyło przez następne dwa kilometry? W zasadzie nic, nie dostałem nagłego przypływu sił, ale zbliżając się do linii mety zacisnąłem zęby i pomyślałem coś co wyartykułowałem z całą determinacją siedem kilometrów dalej, kiedy znowu spotkałem Małgosię na czwartej pętli biegu. Na punkcie odżywczym zjadłem grochówkę, porozmawiałem z Ireną (Motylkiem) i ruszyłem baaaardzo wolnym biegiem, ale jednak biegiem na kolejną piętnastokilometrową rundkę. Pomyślałem, że mam jeszcze mnóstwo czasu do końca limitu, zrobię tę pętlę i zobaczymy co dalej. No i w połowie pętli spotkałem Małgosię, która znowu przerażona zapytała co ja tu robię? Przecież miałem zejść po 55km. „Za ….. nie zejdę z trasy” wycedziłem przez zaciśnięte zęby i walczyłem dalej. Dotarłem do końca czwartej pętli, a więc 70km za mną i znowu możliwość zakończenia biegu. Po prostu przebiegłem przez linię mety i natychmiast zacząłem następne okrążenie, nie chciałem dać sobie możliwości ani chwili zawahania by się nie poddać. Zostały już tylko dwa okrążenia, jedyne 30km, a na plecach miałem 70km, jeszcze to jedno kółko i zacznie się końcowe odliczanie. Na 74km dogonił mnie Damek z Sebastianem. Damek wciąż walczył o życiówkę, a i miał okazję do małego rewanżu na mnie . Na 76km dojechał do mnie na rowerze Kuba, który z powodu kontuzji zakończył bieg po 55km. Od tego momentu ani przez chwilę nie pozwolił mi zwątpić, że ukończę bieg. Ok. 1,5 km za nami byli dwaj przyjaciele Kuby Leszek i Paweł oraz nowy kolega Wojtek. Ustaliliśmy z Kubą, że tak spowolnię swój bieg by dać się chłopakom dogonić i ostatnią pętlę pokonamy razem. Dogonili mnie na mecie piątej pętli, w tym momencie mieliśmy 85km w nogach i jedyne 15km do pokonania i osiągnięcia linii mety. Biegliśmy Galloweyem – po minięciu każdego kilometra było 100m marszu, czasem 150m, albo nawet 200m, byle dotrzeć na własnych nogach do mety. Momentami nawet jakoś się biegło, by dosłownie w tej samej chwili mieć ochotę paść na twarz i więcej się nie podnieść. Morale grupy utrzymywał niesamowity Kuba – gadał do nas bez przerwy, żadnemu z nas nie pozwolił zostać z tyłu ani się poddać. Jego pomoc na ostatnich 25km jest dla mnie osobiście nieoceniona. Dziękowałem Mu na mecie, ale i tu wyrażam jeszcze raz ogromną wdzięczność za psychiczne wsparcie na końcowych kilometrach ultra dystansu. W końcu do mety pozostało już mniej niż pięć kilometrów, minęliśmy ostatni punkt odżywczy. Nadszedł czas na delektowanie się biegiem – to jest niesamowite uczucie, którego było mi dane doświadczyć po raz trzeci – zbliżasz się do linii mety biegu na 100km, jesteś potwornie zmęczony, ale za to jaki szczęśliwy! Trudno opisać ten stan ducha, życzę każdemu kto odważy się pobiec taki dystans by mógł przeżyć ostatnie kilometry przed metą biegu na 100km i by tego momentu nie przegapił. I oto dobiega końca nasze zmaganie, wbiegamy razem we czwórkę, a w zasadzie w piątkę – Kuba biegnie z rowerem z nami ostatnie metry biegu – na metę po 11h06min46sek. Padamy sobie w ramiona wzajemnie gratulujemy i dziękujemy za wspólny bieg, wspólne przeżywanie kryzysów i trudów dystansu. Są pamiątkowe zdjęcia i zasłużony medal na szyi – w tym roku szczególnie zasłużony.
Zakończyła się moja droga przez mękę. Jestem bardziej szczęśliwy niż rok temu gdy poprawiłem życiówkę o prawie 2h! tym razem wygrałem nie tylko z bardzo długim dystansem, pokonałem potężny kryzys, gdybym poddał się przed wcześnie nie darowałbym sobie tego.
Po raz kolejny pokonałem samego siebie.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora michu77 (2009-10-31,12:04): Gratuluję! Przez chwilę poczułem się, jakbym to ja biegł tą setkę. He he!
Foxik (2009-10-31,21:48): bardzo ekscytująca relacja :) Gratulacje - Ultrasi Górą :) pozdrawiam
|