2010-09-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zermatt Marathon 2010 (czytano: 1921 razy)
Przed dwoma laty wracając z Biel z biegu na 100 km zrobiliśmy objazdówkę po Szwajcarii. Kiedy zobaczyłem Zermatt i górujący nad nim Mattenhorn, postanowiłem, iż wrócimy tutaj na maraton. I oto jedziemy do Szwajcarii z Konikami: Anetą i Grzesiem. Po drodze skręcamy nad Jezioro Bodeńskie, cudowna kąpiel. Po pokonaniu paru pięknych przełęczy, we wtorek dojeżdżamy do Grachen, miasteczko blisko St. Niklaus, gdzie jest start maratonu. Grachen i jego pole namiotowe polecił mi Leszek, który gościł tu w zeszłym roku. Rzeczywiście pole jest śliczne, widoki piękne, ceny w normie. Przyjechaliśmy parę dni wcześniej, by trochę się zaaklimatyzować, trochę połazić po górach . Robimy obowiązkowy wypad do St. Niklaus po numery i pakiety startowe. Wszystko sprawnie zorganizowane. Dostajemy bilety na bezpłatne poruszanie się środkami transportu przez trzy dni, w tym są również kolejki linowe. Naszym dziewczynom wykupujemy ulgowe bilety na dzień maratonu. Poranne treningi, potem wędrówki po alpejskich szlakach, zwiedzane Zermattu, wyjazd na Gornengrad (3100 mnpm), a wszystko to przy cudownej pogodzie- tak nam upływa czas w oczekiwaniu na ....
Nadszedł dzień startu, czyli 10 lipca, St. Niklaus (1114 m) pełne biegaczy z całego świata. Spotykamy oczywiście Polaków, ekipę z 9 Dywersyjnej z Kropeczką na czele. Jest z nimi Jarek Janicki, nasz najlepszy ultras. Bardzo się cieszę, że mam okazję go poznać, podziwiam go od dawna. Pogoda piękna, jest wręcz upalnie. Oddajemy depozyt i idziemy na start. Startujemy przy dźwiękach „We are Champions”, jak zawsze wzruszenie ściska mi gardło. Biegniemy przez miasteczko St. Nikolaus wąskimi uliczkami, pełnymi kibiców. Są i nasze kibicujące dziewczyny: Gosia i Aneta z biało-czerwoną flagą. Słychać je z daleka. Jak miło. Dziewczyny zaraz pociągiem jadą do Zermattu, tam następne spotkanie. Biegnę z Grzesiem, ale widzę, że ciągnie go do przodu, a ja pilnuję swojego tempa. Oszczędzam siły, wiem, że zabawa zacznie się dopiero od Zermattu. Trasa prowadzi doliną, raz asfaltem, raz polną drogą z towarzyszącym nam potężnym strumieniem i cały czas systematycznie pod górę. W mijanych wioskach mnóstwo przesympatycznych kibiców. Jest bardzo ciepło. Mijamy Herbrigen (1262 m), Rande (1439 m) , Dobiegamy do Tasch (1450 m). I tu ciekowostka. Do Zermattu (1600 m )nie można się dostać samochodem, zostawia się go w Tasch na parkingu i dalej tylko pociągiem, albo pieszo (7 km). W Zermacie, pięknym alpejskim kurorcie jeżdżą tylko samochody elektryczne. Dobiegam do Zermattu z bólem brzucha, izotonik który piłem na punktach bardzo mi nie smakował i spowodował rewolucję w moim brzuchu. Marzę o porządnym pawiu, ale nie ma czasu bo słyszę już z daleka Gosię z Anetą, trzeba się wziąć w garść żeby ładnie wyglądać na zdjęciu. Zamieniam parę słów z dziewczynami, biorę łyka wody i pędzę dalej. To już 20 kilometr. Przebiegamy przez Zermatt pełen kibicujących turystów i ...... zaczyna się prawdziwy alpejski maraton. Zaczyna się długi, uciążliwy podbieg (ok. 10 km) na Sunnegę (2288 m). Dodajmy do tego upał i osłabiającą mnie niedyspozycję żołądkowa. Ale wszystko rekompensują coraz piękniejsze widoki, wręcz zapierające dech w piersi. Na 27 km spotykam schodzącego na dół Kropeczkę. Niestety, zakończył już maraton – stracił przytomność, a jak odzyskał świadomość po 15 minutach, nie pozwolili mu już biec dalej.
Na 28 kilometrze ratunek dla mnie: pojawiła się Coca cola! Była jak balsam dla mojego żołądka. Do końca nic nie jadłem (bo nie mogłem), piłem tylko colę. Po wbiegnięciu na Sunnegge zaczął się teren bardziej przyjazny dla nas, zbiegi, dużo płaskiego i wszystko w niesamowitych okolicznościach przyrody. A to turkusowe jeziorko, a to strumień z białą lodowcową wodą i wszystko pośród potężnych alpejskich szczytów z górującym nad wszystkim dumnym, pięknym, tajemniczym Mattenhornem. Dobiegamy do Riffelalp (2222 m npm), to piękny górski hotel. Gra miejscowa orkiestra dęta w ludowych strojach, to wesele. Jakże im zazdroszczę. Nie zaprosili mnie na przyjęcie, więc biegnę dalej. W tym momencie zobaczyłem czekający mnie ostatni odcinek trasy i załamałem się. Ok. 3 km stromo w górę w pełnym słońcu! A ja już nie mam sił! Mobilizuję się i zaczynam pełznąć do mety. Wspomagamy się psychicznie ze współtowarzyszami niedoli, nie są w lepszym stanie niż ja. Atmosfera wśród nas, biegaczy, była niesamowita: pełna integracja, sympatia. Rozpoznawany jako Polak słyszę wiele miłych słów, pewien Francuz nie mówiący słowa po Polsku pokazuje mi z dumą na swoim numerze startowym nazwisko Nowak.
W końcu jest Riffelberg (2585 m)! Po lewej stronie widać metę, ale jeszcze musimy wbiec paręset metrów w górę, natomiast finisz jest efektownym zbiegiem. Mimo potwornego zmęczenia zdobywam się jeszcze na ostatni wysiłek i pędzę. Jest Gosia, robi mi piękne zdjęcia finiszowe na tle Mattenhornu. I meta! Jestem bardzo zmęczony, ale szczęśliwy. Pokonałem swoje słabości, a przed oczami mam całą piękną, niesamowitą trasę. Dzięki temu pięknu bieg był dla mnie przeżyciem wręcz mistycznym . Czas 6:16. Gratuluję Grzesiowi który wykręcił 5:18 i jest też pod wielkim wrażeniem imprezy. Dziękuję Gosi i Anecie za doping. Najlepszy z Polaków: Jarek Janicki na 25 miejscu z czasem 3:55. Po biegu mówił, że w pewnym momencie myślał, że zejdzie z trasy, a jeżeli On tak mówi, to bieg chyba był naprawdę ciężki.
W przyszłym roku z okazji 10-lecia imprezy, przedłużają trasę na Gornergrat (3100 m). Może się skuszę. Póki co wracamy do domu, a za trzy tygodnie kolejna przygoda w Alpach – Swissalpinemarathon!
Andrzej Obstarczyk
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |