2018-12-1
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| LEŚNIK Zima 2018 (czytano: 685 razy)
LEŚNIK Zima 2018 (1.12.2018)
dystans: PółLEŚNIK czyli ok. 26,8km; przewyższenie +/- 2048m
Jak można najkrócej opisać etapy jakie się przechodzi podczas Leśnika? Od radości po nienawiść, chwile zwątpienia i z powrotem, i tak kilka razy – taki pięciogodzinny interwał emocjonalny. Po wszystkim zostaje ogromna satysfakcja i... BÓL! Oj, boli wszystko i długo. Ale jak boli, to znaczy, że się żyje i że się człowiek nie oszczędzał.
O Leśniku słyszałem już jakiś czas temu. Słyszałem tyle, że bieg fajny, kameralny, w pięknych okolicznościach przyrody, że na krótszych dystansach są bardzo duże limity czasowe a więc można podejść do startu spokojnie, bez napinki, bo limit czasowy raczej nikogo tutaj nie wykluczy. Nikt tylko nie wspominał o tym, że organizatorzy mają tendencje sadystyczne jeśli chodzi o prowadzenie trasy. Jeśli ktoś się spodziewał przyjemnej trasy prowadzonej wzdłuż wytyczonych szlaków turystycznych to się mocno zawiódł. Jeśli ktoś myślał, że po ostrym zbiegu będzie choćby krótki płaski odcinek na złapanie oddechu to tez się zawiódł bo zwykle zbieg kończył się jeszcze bardziej stromym podejściem. Jeśli ktoś liczył że się rozpędzi na bardziej łagodnych zbiegach, to się przeliczył bo jak tu zbiegać po luźnych kamieniach przysypanymi liśćmi pod którymi czai się gdzieniegdzie gruba warstwa lodu. Oczywiście Ojciec Dyrektor pomyślał również o nizinnych biegaczach i zostawił im ok 2-3 kilometrowy odcinek, który teoretycznie można było przebiec. W miarę płaski odcinek o przyjemnej dla stopy nawierzchni, bez czających się na nasze kostki ostrych kamieni. No tak, tylko po 20 km w nogach kto miał jeszcze siły tutaj biec? Truchtanie, slow-jogging – ok ale do szybkiego biegu mało kto był już tutaj zdolny.
Ale wróćmy do początku. Kto mnie w ogóle na to namówił? Mnie – tego co nie lubi zimna, nie lubi marznąć a w górskich biegach dopiero raczkuje? No kto? Kto szeptał mi do ucha „dawaj, pobiegniemy”, „fajnie będzie”, „zapisz się”... no rzesz kurde blade – nikt... sam się na to zgodziłem i zapisałem bez żadnego kija ani marchewki. No jeśli nie liczyć posta na FB z informacją że parę osób z Harpagan Sosnowiec wybiera się na ten bieg. Sam sobie jestem winny ;)
Przed biegiem śledząc posty na profilu organizatora i wsłuchując się w opinie innych zaczęły mi się otwierać szerzej oczy. Aha! Była Górska Przygoda w Wiśle to teraz będzie Górska Masakra w Bielsku. Co kilka dni sprawdzałem pogodę, bo obawiałem się że może spaść śnieg i wtedy będzie naprawdę ciężko i będę musiał chyba przeprosić się z kijami choć nie lubię mieć zajętych rąk podczas biegu a z kijami jeszcze w ogóle nie biegałem tylko trochę chodziłem. Na szczęście do samego startu śniegu nie nasypało a jedynie miejscami trochę oszroniło wyższe partie gór (przynajmniej w Beskidzie).
Na wyjazd udało się uzgodnić transport tak, że jechaliśmy na 2 auta. Kasia, Paulina, Monika i ja zabraliśmy się z Krissem – naszym duchowym przywódcą stada ;) Ponieważ Kriss ma za sobą już kilka startów na dystansach krótszych i dłuższych w biegach organizowanych przez Ojca Dyrektora Leśnika to po drodze jeszcze nas trochę postraszył. Jak się później okazało nie były to strachy na lachy a obiektywne i cenne uwagi za które chyba nie tylko ja jestem mu wdzięczny.
Na miejscu spotkaliśmy się z resztą ekipy. Odebraliśmy numery startowe, oczywiście obowiązkowo wspólne zdjęcie przed startem, życzymy sobie powodzenia na trasie i przygotowani na nieznane czekamy na wystrzał startera. Aga - nasz super fotograf, ustawia się w strategicznym miejscu tak aby udało się wychwycić w tłumie każdego ze startujących. Tutaj jeszcze większość uśmiechnięta i pełna woli walki. Może niektórzy nieświadomi jeszcze tego co nas czeka? ;)
Pierwszy płaski, około kilometrowy odcinek pokonujemy asfaltem i zaczynamy wspinać się pod Szyndzielnię, 3 km podejścia, odbijamy w lewo i lecimy szlakiem w dół w kierunku dolnej stacji kolejki. W tym miejscu każdy o zdrowych zmysłach wsiadłby w wagonik i po kilku minutach znalazłby się z powrotem na szczycie Szyndzielni. No ale my tu nie po to przyjechaliśmy żeby się kolejką przejechać :) Robimy niemal 180 stopni zwrotu i wspinamy się na szczyt ale już nie szlakiem tylko dokładnie pod trasą kolejki. Na przestrzał, najkrótszą drogą na górę, w linii prostej to tylko 1800m. Mało, co nie? W ile takie dystanse biegacie? 7-8 min? Aaa... to pod górkę. No to 12 min? 20 min? Ale to ponad 400m w górę! Mi to zajęło ok. 35 min. Ktoś da więcej? ;) Dużym plusem tego podejścia, przynajmniej jak dla mnie, było to że cały czas praktycznie było widać punkt docelowy – maszt na samym szczycie. Podejście trudne, nachylenie miejscami sięgające 50%, niektóre fragmenty oblodzone i wyślizgane przez idących przede mną. Od czasu do czasu ktoś krzyczy „uwaga lód!”. Większość zawodników ma kije więc trzeba trzymać dystans aby nie dostać w oko jak się komuś omsknie kijek na lodzie. Śliskie fragmenty staram się omijać zachodząc lekko na trawę. Czasem idę na „pieska” ale ciągle do przodu. Już po drodze (a to dopiero drugie podejście) słychać rozmowy na temat skrócenia trasy, bo trzeba Wam wiedzieć, że na Leśniku w każdym miejscu gdzie trasa się rozdziela z krótszym dystansem, można zmienić decyzję i zmienić dystans na krótszy i będzie się na tym dystansie sklasyfikowanym.
Docieram na szczyt, wsuwam żela i zaczyna się zbieg. Z początku ciężko jest mi zwiększyć tempo bo „czwórki” ostro dostały na podejściu. Chwilę truchtam ale stwierdzam, że łatwiej będzie popuścić nieco hamulce aby bardziej nie zarżnąć „czwórek”. Zbieg się kończy, dobiegamy do drogi, chwila na wyrównanie oddechu przed kolejnym podbiegiem i... co jest? Za czym ta kolejka? Jakieś zamieszanie przy drodze. Czyżby komuś się coś stało? Nie. Moim oczom ukazuje się punkt żywieniowy. Ale jak to? Miał być na 16 km po kolejnej hopce. Czyżbym gdzieś ściął trasę? Ale tak o 6 km i jeden szczyt? :) Niemożliwe! Okazuje się że punkt został przeniesiony i podobno była mowa o tym na odprawie ale widocznie umknęło to nie tylko z reszta mojej uwadze. Biorę do kubka trochę ciepłej herbaty rozciągam się nieco, krzyczę swój numer do sędziów aby mnie odnotowali na punkcie i ruszam dalej.
Zaczyna się podejście pod Stołów. Jak biegłem niedawno treningowo z Brennej przez Błatnią na Klimczok to Stołów po drodze nie wydawał się taki stromy ale podejście od tej strony jest jednak znacznie dłuższe i jednak zaczyna się z niższego punktu. Moje czwóreczki znowu dostają lanie a to jeszcze nie połowa trasy. Po drodze jeden z biegaczy prowadzi transmisję na żywo albo po prostu nagrywa dla potomnych, krótko zagaduje i idziemy dalej. Przypominam sobie że ja też miałem dać znać żonie czy żyję i jak mi idzie. Próbuję coś napisać na Messengerze ale przez rękawiczki i podczas wspinaczki średnio to idzie więc wole zadzwonić, będzie szybciej ;) Ja od 2 godzin na trasie a oni w domku sobie dopiero śniadanko zjedli ;) No to ja też biorę drugiego żela i jeszcze shota magnezowego i dalej pod ten Stołów. To chyba w tym miejscu uświadamiam sobie że woda z bukłaka zamarza mi w wężyku. Żeby sobie poradzić z problemem wpycham cały wężyk pod kurtkę żeby ogrzać to może odmarznie po kilkudziesięciu minutach. W końcu człowiek trochę tego ciepła emituje podczas takiego wysiłku ;) System się sprawdził bo po pewnym czasie wężyk odtajał. Jedyne co to końcówka wężyka z ustnikiem podczas biegu tak niefortunnie się przesunęła, że trafiła pod pachę. Możecie sobie tylko wyobrazić jak smakował pierwszy łyk wody z ustnika trzymanego podczas biegu pod pachą.
Stołów wita nas krajobrazem jak z bajki. Pomimo braku prawdziwej zimy wszystko oblepione grubą warstwą białego szronu. Niesamowity widok, trawa, krzewy, drzewa, wszystko okryte centymetrową warstwą szronu. Coś niesamowitego! Przez chwilę jestem tak zafascynowany tym zjawiskiem, że zapominam o zmęczeniu. Zwalniam by zrobić kilka zdjęć, choć one i tak nie oddadzą tego wszystkiego.
Znowu z górki, chwila nieuwagi i minąłbym ostry skręt w lewo. Na szczęście ktoś jak dobiegałem już krzyczał do innych że przegapili skręt i na szczęście nie nadłożyłem trasy. Zbieg zaczyna być coraz trudniejszy. Pojawiają się luźne kamienie, biegniemy chyba korytem wyschniętego strumienia, czy raczej zamarzniętego bo gdzieniegdzie pojawiają się całe masy lodu, miejscami pokrytego liśćmi. Sporo tych pułapek tutaj. Kilka razy obsuwa mi się noga i uderzam kostką w kamień, innym razem to kamień odskakuje i uderza w moja kostkę, jeden był na tyle ostry, że przeciął mi skarpetkę. Jak się potem okazało nie tylko skarpetkę. Z obolałymi kostkami, z zajechanymi „czwórkami” docieram do początku podejścia pod Przykrą. W tym stanie podejście niespełna kilometrowego odcinka jest istną drogą przez mękę. Jak biegłem tam kiedyś od strony Błatniej to ta Przykra nie wydawała się aż taka przykra jak na trasie Leśnika. Tutaj trasa rozdziela się na maraton i połówkę. Na rozwidleniu tras spotykam Konrada który wspiera mnie ciepłym słowem, pomaga wydobyć żel i shota z plecaka i biegnę dalej. Kriss który biegnie maraton był tu ponoć jakieś 40min przede mną czyli ciśnie naprawdę ostro. Ruszam dalej, na trasie robi się luźniej. Ten fragment pozwala nieco odetchnąć choć ciężko jest się zmusić do biegu. Stwierdzam, że część przemaszeruję bo truchtanie w tempie 8 min/km bardziej mnie męczy niż marsz w tempie 9-10 min/km a nie walczę przecież tutaj o czas a o przetrwanie. Po pewnym czasie znowu zaczynam biec, choć pewnie patrząc z boku to z biegiem niewiele ma to wspólnego. I w ten sposób docieram do ostatniego podejścia na trasie. Drwale siedzący z boku na pieńkach patrzą z politowaniem. Koń który stoi obok nich patrzy i pewnie myśli „ja dałem radę z tym klocem drzewa, a Ty dasz radę z tym małym plecaczkiem?”. Swoją drogą nie wiedziałem, że jeszcze się wykorzystuje konie do tego typu prac. Biedne zwierzę. My tu się zarzynamy dla własnej przyjemności a ten nie ma tu nic do gadania. To ostatnie podejście to walka ze skurczami, podejście ma taki profil, że nie widać gdzie się kończy, pod koniec trasa biegnie między ściętymi drzewami, połamanymi gałęziami czyli tym co pozostawili po sobie drwale. Za tym szczytem płuca i nogi pala mnie ogniem. Teraz wiem już czemu – to chyba była Palenica ;) Do mety jeszcze niespełna 3 km. W sumie to wolałbym płaski odcinek niż w dół, bo nogi mam już tak zajechane, że boję się puścić szybciej na zbiegu, żeby nie zakończyć tego epickim JEBUDU! W końcu kończy się zbieg i wracam na asfaltowy odcinek drogi na której zaczęła się dzisiejsza przygoda. Jedyna różnica jest taka że w międzyczasie ktoś zagiął czasoprzestrzeń wokół tej drogi i teraz ten ostatni kilometr jest dłuższy niż ten pierwszy. Po kilku niekończących się minutach widzę ognisko na mecie, jeszcze nawrót, kilka metrów i jest! Mój najdłuższy w życiu półmaraton ukończony. Niespełna 27 km w ponad 5 godzin (5:03:09). Wpadam na metę, dostaję medal i pytanie za 100 punktów od Orgów: „jak się podobała trasa?” (czy coś w tym stylu). Stoję chwilę pod pozorem złapania tchu, a tak naprawdę, patrzę się na nich jak na kosmitów i się zastanawiam co im powiedzieć? W głowie chaos! No ale co? W końcu jakby nie patrzeć: BYŁO ZAJEBIŚCIE! Chociaż cholernie trudno!
Niespełna 2 m-ce temu przebiegłem swój pierwszy maraton (Silesia). Było trudno ale w porównaniu z dystansem krótszym o 15km na Leśniku stwierdzam, że maraton to była pestka. Poza tym po maratonie umiałem chodzić a po Leśniku to ciężka sztuka. Na maratonie mobilizują kibice którzy są wszędzie, jak tylko przejdziesz do marszu to słyszysz „dajesz, dajesz!”, „meta już blisko”, „jeszcze tylko kawałek”, „nie poddawaj się”. A na Leśniku? Tu mobilizujesz się samemu. Mobilizuje Cię temperatura bo jak zwolnisz to zmarzniesz więc biegniesz, maszerujesz, idziesz, ruszasz się żeby mięśnie nie zmarzły za bardzo bo wtedy już się nie ruszysz i nie pojawi się po paru minutach ktoś kto da Ci ciepły kocyk i kubek gorącej herbaty! Tu jak masz dość to nie zejdziesz sobie z trasy i nie wsiądziesz do autobusu „koniec biegu”. Tu musisz przetrwać! A żeby to poczuć trzeba tego spróbować! Jeśli jeszcze nie biegłeś/aś Leśnika to spróbuj! Ale wiedzcie wszyscy, że to nie jest od taki sobie bieg górski. Chcesz spróbować to się przygotuj. Potrenuj w górach. Nie rzucaj się od razu z motyką na słońce. Zakosztuj najpierw lżejszych biegów górskich zanim zdecydujesz się posmakować Leśnika. To jest bieg który Was sponiewiera, wyżuje, przetrawi i jeśli się dobrze przygotowaliście to wypluje na mecie. Ale potem Was przytuli, pogłaszcze, pogratuluje, nakarmi i napoi a zapamiętacie go na długo!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |