2009-07-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jak popełnić masę błędów, czyli życiówka (czytano: 1807 razy)
Właśnie zaczęło siarczyście padać, większość biegaczy schroniła się do tych samych autokarów, które przywiozły nas na linię startu z Pucka do Kąpina. Jest za pięć druga po południu, a ja słyszę burczenie w brzuchu…zaraz, kiedy to ostatni raz jadłem? No tak, o dziewiątej rano jajecznica z dwóch jaj z kawałkiem chleba, i na tym koniec! Myślę sobie, no na głodniaka, to szybko nie polecimy, no i ta uporczywa myśl „ coś baranie zrobił najlepszego „?
Dociera powoli do mnie, że nie mam płynu izotonicznego, ani odżywki ( została w samochodzie, który zniknął razem z Rodziną, z którą przyjechałem), nie przebrałem porządnych skarpetek i czekają mnie bąble, nie wziąłem paska na puls, ani plastra na brodawki, choć ostatnio sutki mi krwawiły w czasie biegu, a niech to szlag. I półmaraton Pucki, taki ważny dla mnie sprawdzian przed maratonem, a tu masz mądralę. I jeszcze tak leje, że żaby się chowają pod liście.
Na szczęcie na minutę przed czternastą przestaje w niezrozumiały dla mnie sposób padać i wypogadza się. Warunki idealne, umiarkowanie chłodno, wiaterek, czasem słoneczko. Tym razem ruszam zgodnie z zasadą kenijską „ zacząć szybko, skończyć szybko „. Logiki w tym nie ma żadnej, chyba, ze dla naszych czarnych braci. Pojawia się jednak w trakcie biegu pomysł, żeby wreszcie złamać dwie godziny, zwłaszcza, ze po biegu w Kretowinach każda trasa jest płaska,, a nawet prowadzi w dół… Jest dobrze, pięć km w 28:26, dycha w 57:03. Na 5,5 kilometrze widzę przed sobą rozproszona grupę biegaczy, mija mnie czarna terenówka i wyskakuje z niej „ biegacz „ w niebieskiej czapeczce i żółtej koszulce. Widzę jego plecy w bezbrzeżnym osłupieniu, a on śmiało wyprzedza kolejnych matołów, co to nie pomyśleli o podjechaniu..oj, by się korek na wąskiej drodze zrobił. Na chwilę odchodzi mi ochota do walki, a burczenie przybiera na intensywności, ale spokojnie biegnę dalej. Kolejne dziesięć kilometrów biegnę z poznanym Marcinem ( Mariuszem?) który swobodnie dyktuje ostre jak dla mnie tempo.
Trasa łagodna, zbiegi, piękne lasy dookoła, punkty odświeżania z gąbkami ( dla mnie nowość), sporo kibiców, trasa mało uczęszczana, ale jeżdżą samochody, zwłaszcza od 15 kilometra trzeba bardzo uważać. Na 18 kilometrze jest 1,41,00 i wciąż szansa na zyciówkę, ale czuję, że zaczyna brakować paliwa, a traktowany wodą silnik powoli się zaciera. Muszę niestety zwolnić a tak dobrze szło…rety, jaki jestem głodny. Widok mety wyzwala jednak naturalną skłonność do jakiegoś zafiniszowania ( staram się na treningach na końcu zawsze przyśpieszyć, niech się organizm do tego przyzwyczai, a kto wie, kiedy się to może przydać) Nareszcie koniec, wita mnie żona i dziecko z wielkim ciastkiem, ale mi po kilku kęsach odechciewa się jeść. Czas 2:02;24 , medali zabrakło, więc jestem odrobinę rozczarowany. Ale po biegu organizatorzy zadbali o to, że można się było najeść i napić do syta, więc szybko dochodzę do siebie. W końcu i tak pobiłem zyciówkę i to na głodniaka. Przyrzekam sobie, że nigdy więcej nie pozwolę sobie na taka lekkomyślność.. Na 20 kilometrze było mi przez chwilę słabo i mdliło mnie, to jednak nie są żarty, zwłaszcza, gdy ktoś się na stare lata zabiera za bieganie.
Staram się nie biegać w tych samych biegach powtórnie, z wyjątkiem biegów w Gdyni. W przyszłym roku jednak chyba zrobię wyjątek, bo mimo pewnych niedociągnięć sam bieg rewelacyjny. Może przez ten rok trochę zmądrzeję?
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |