2016-10-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Żebrak i Król w Koronie (czytano: 2203 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=fMU2Y4F0BDw
Lewa, prawa, lewa, praaawa, Piasecki weź sie w garść, jeszcze trochę wytrzymaj. Jeszcze godzina i będzie punkt odżywczy. Truchtaj, bardziej płasko nie będzie… Do jasnej Anielki urywaj, urywaj. Masz już tyle za sobą, ta górka, później z górki i będzie coraz bliżej.
Nie widzę dalej niż 2 metry przed sobą. Cholerna mgła. Buty chlupoczą więc jestem na szlaku. Od szarfy do szarfy, idziem, idziem.
O Drzewiec idzie obok tak z 50m obok; ktoś zostawił „malucha” w lesie. Nie, to tylko zwidy. Cola, łyk, już budynki widać,…. nie to mgła. Cześć Rycerzu…
Ten sezon nie był cudowny, na pewno nie był taki jak planowałem. Zaczęło się od Maratonu Podhalańskiego. Miało być troszkę lepiej. Niestety był gorzej. To zostaje w głowie. Później Weekend Biegowy z Sokołem. Tutaj poszalałem na całego. Start Koronny i schodzę z trasy na 5km. Maraton Leśnik edycja „Lato”; nie mieszczę się w limicie. Sierpień, wrzesień troszkę lepiej. Dobry start na Górze Kamieńsk i Maraton Leśnik edycja „jesień” w limicie. Co prawda ostatni, ale w limicie.
Start w Krynicy nie należał do udanych. Choć się nie poddałem, to nie zmieściłem się w limicie na 77km. Jedyny plus, że nie poddałem się do końca. Wręcz do odcięcia.
Obserwowanie z boku kolegów, z którymi trenowałem dobijało. Im szło. Lepiej, gorzej ale wydawało się, że jednak lepiej. Na treningach męczyłem się trzymając ich tempo. A jak robiłem treningi samotnie to potrafiłem wykręcić lepsza średnią niż z nimi. Pełna zagadkowość.
Po Krynicy stwierdziłem, że trzeba położyć wszystko na jedna kartę i spróbować się jakoś przygotowac do Łemkowyna Ultra Trial 150. Szaleństwo, nie. Gość, który nie kończy setki, rzuca się na 150km. Dostaje szansę od organizatorów ŁUT, którzy stwierdzają, że te 77km im wystarczy, aby móc zmierzyć się z dystansem 150km. W trakcie tych 5 tygodni przygotowań; przez 4 tyg mam średnio 100km tygodniowo. Dwa razy wracam z pracy biegiem, 39km. Zaliczam to w bardzo dobrym czasie. Pierwszy wskazuje na czas na maraton w granicach 3:55, drugi, 5 dni później jest gorszy lece mniej wiecej na czas 4:15 w maratonie. W tym dniu mój Dziadziuś obchodzi 88 urodziny. Dobiegam do niego do domu i składam życzenia. W sumie z marszem wychodzi około 43km na strzał. W między czasie robie krótsze biegi i ostatnie wyjazdy rowerem. Dwa tygodnie przed Łemkami lekkie przeziębienie. Tętno na treningach szaleje. Zmniejszam intensywność i pomału zaczynam odpoczywać.
Wyjazd 21.10.2016 o 8.00 do Krynicy z Kamilem i Rafałem. Kamil biegnie, Rafał, jako support (kontuzja, a sezon miał rewelacyjny). Drugim samochodem jedzie Przemek z ekipą wsparcia. Na szczęście wyjeżdżają później. Zapomniałem oczywiście pasa na nr startowy. Kupuja mi go w drodze do Krynicy.
Odbieramy pakiety, pizza, szykowanie ubrania, przepaku i idę się troszkę przekimać. Kimam tak z 2,5h na hali lodowej. 21.00 wstaję. Ogarniamy się z ubraniem. Pada. Generalnie pada 3 tygodnie. Na noc zapowiadają okresowe deszcze. Wygląda to raczej na okresowe przejaśnienia, ale nie będę się kłócił. Na szczęscie znajduje lepsza kurtkę przeciwdeszczową na dwa dni przed startem. Taka z dyskontu na „L”, ale z podszewką. Idzie na pierwszy ogień, czyli do 80km. Tak, jest tam przepak. W przepaku całość ubrania. Od stóp do głów wszystko suche: długie skarpety, spodnie, getry krótkie, spodenki, bluzka termiczna z długim, bluza z kapturem i druga którą mogę użyć jako kamizelkii wiatrówka z kapturem. Taka rowerowa z dłuższym tyłem i kieszeniami z tyłu. Świetny wynalazek, wart nobla :-). Przed starem rozmawiam z biegaczem, który już ukończył tą trasę. Dostaje świetne wskazówki:
1. Nie nastawiać się na czas, lecieć tak jak pozwalają warunki i pogoda. Nie stresować się.
2. Zrobić zapas na pierwszym punkcie i sukcesywnie go powiększać na kolejnych punktach.
3. Jeść wszystko, nie tylko żele i batonsy.
Z doświadczenia wiem, że musze zjeść tak co 1-1,5h i pić co 0,5h. Czasem jak trzeba to na siłę. Coby nie odcięło.
Tuż przed startem mam problem. Nie mogę rozkręcić kiji, które sobie wziąłem. Zapiekły się. Na 2min przed strzałem udaje mi się odkręcić. Byłem już na granicy frustracji.
3, 2, 1, STRAT. Równo o północy z krynickiego Deptaku. Jest sobota. Na razie lecimy w trzech: ja, Kamil i Przemek. Po około 3km chłopaki zaczynają się oddalać. Był taki plan, że jeżeli będą się czuć lepiej to polecą szybciej. Troszkę mi nie swojo. Pewnie, że lepiej bym się czuł z nimi. Cóż Sokoły latają samotnie ;-). Na około 7km spotykam naszych chłopaków ze wsparcia. Krzyczą, że jestem około 6min za Kamilem i Przemkiem. Minęliśmy już ja wyższy szczyt na trasie Huzary (864m npm). Zbiegamy do Mochnaczki. Tutaj pierwsze przejście przez rzekę. Na razie po betonowych słupach zrzuconych tutaj. Poziom wody jest wysoki. Za około 1km przychodzi nam jednak przeprawić się wpław. Woda jest po kolana. Po przejściu spostrzegam, że 10m dalej jest most. Krzyczę do zawodników po drugiej stronie, a by z niego skorzystali. W butach woda. Wylewa się przez materiał. Niby ochłodzenie, ale na dłuższą metę odparzenie gotowe. Na pierwszy punkt docieram chwilkę przed 3.00 (zrobiłem zapas 2h), jem co mogę, ciepła herbata, napełniam bidony. Lecim lecim, troszkę z górki można pędzić ;-). Hańczowa, podejście pod Kozie Żebro (847m) jest ostro, Stromy zbieg, Dwa razy ląduje na plecach, za trzecim razem łamię kija. Rękawiczka zapięta pociągnęła i wygięła kij i strzelił. No cudownie, kolejny klocuszek na głowę. 25km i jestem na jednym kiju. I co zrobic z tym złamanym. Piotrek, jesteś inżynierem, wymyśl coś. Napraw. Odłamuje ułamana końcówkę, ostrym końcem rozpycham druga strone ułamanej rurki. Pozostaje jeszcze odkręcić ułamana końcówkę z kija. Okazuje się, że mam za mało siły w rekach. Proszę jakiegoś biegacza, może mu się uda. Odkręca. Wciskam na siłę końcówkę. Działa. Próbuję, jest ok idziemy. Pada.
Cały czas mamy noc, pierwsza noc. Zaczyna się przejaśniać. Faktycznie tuż przed świtem jest najciemniej. Na drugi punkt w Bartne Bacówka (47km) docieram o 8:49 (zapas 2h10min po wyjściu z punktu). Zegarek już zwariował pokazuje 65km. Okazuje się później, że wszyscy z tym modelem od 19km maja problem z dystansem. Jem pomidorową z makaronem, raczej ja wypijam z kubka. Robie rewizje żeli i batonów. Przekładam zapas z plecaka.
Ruszam. Bagno za Bartne jest świetne. Można wpaść po pas idąc niby po trawie. Kije się przydają do badania terenu. Nogi są całe przemoczone. Ale jest już dzień. Kolejny odcinek to 17km do Przełęczy Hałbowskiej. W między czasie przeprawiam się trzy razy przez rzekę, po kolana, każda po około 6m szeroka. Cudo. Odcinek był też wykorzystany w Maratonie Magurkim. Mijam Magurę, Kolanin(705m), świetny zbieg. Można kolana stracić. Na trzeci punkt docieram o 12:30. Bułka ze serem i warzywami i herbata. Cola w bidon. Teraz już tylko do Chyrowej na przepak. 16km. Telefon nie działa. Rozładował się ciągłym szukaniem sieci. Trzeba było włączyć tryb samolotowy. Świetnie zegarek pokazuje cuda, telefon nie działa, jak tutaj kontynuować. Pada, CIĄGLE PADA.
Mijam Kąty, Łysą Górę (641m) i tutaj mamy rynnę z błota. Umiejętności narciarskie mile widziane. Tak myślę, że gdyby Tata nie nauczył mnie na łyżwach i nartach to miałbym problem ;-). Kije też się przydają. Na godzinę przed punktem mam poważny kryzys psychiczny. Nie chce kontynuować biegu. Pada cały czas. Rękawiczki mam mokre, palce u rąk odmoczone i zmarznięte. Cały czas idę sam, choć mijają mnie biegacze, ja czasem mijam. Czuję się źle. Zbieg po połoninie, po trawie. Obstawa mówi, że 500m w dół i w prawo będzie punkt. Przepak dla mnie, dla dystansu 80km koniec, meta. Chyrowa. Wreszcie. Przebiorę się, zjem makaron, może naładuję telefon i podejmę decyzję. Większość biegaczy z mojego dystansu schodzi z trasy. Kończą. Pytam się na punkcie obsługi czy mi naładują telefon. Spojrzenie na nr startowy. „Jasne, ile zostajesz na punkcie”, „tak z 45min”. Przebieram się na korytarzu. Okazuje się, że w kurtce znajduje jakąś zabawkę moich dziewczynek. Mała pierdółka, gumowa „krówka”. Decyzja podjęta. „Krówka” ląduje w kamizelce na wierzchu. Jeszcze raz smaruje wazelina stopy, może pomoże. Zjadam makaron. Uzupełniam bidony. Wychodzę. Jestem dobrej myśli (2h zapasu). 21% baterii, tryb samolotowy. Wcześniej jeszcze telefon do Moni, nie odbiera, telefon do mamy, staram się nie płakać w słuchawkę; kłamię, że jest dobrze. Słyszę: „Dasz radę, wierze, że dasz radę”.
Zaczynam biec na zbiegu. Coś się stało. Uwierzyłem, że się uda. Do następnego punktu 22km. Będzie 2/3 trasy. Później już zostaje 50km. Znowu przejście przez rzekę. Nosz kurcze pióro, suchy jestem. Jakaś mieszkanka podpowiada mi że 15m wyżej jest kładka. Faktycznie, przechodzę suchą nogą. Mijam tak jeszcze dwie kładki. Za każdym razem szukam. Jestem suchy to się liczy. Spotykam Jacka i Michała. Zbliża się noc. Już do końca będziemy szli razem. Odpalamy latarki. Błoto, ale już nie pada. Rozgwieżdżone niebo nad nami.
„Słońce i grad, po nocy dzień,
światło i mrok ramię w ramię”
„Aleją gwiazd, aleją gwiazd biegniemy, Bóg drogę zna,
pod niebem gwiazd, pod niebem gwiazd żyjemy, a każdy sam”
Podchodzimy pod Kamienną Górę(673m), następnie pod Cergową(716m). Tutaj jest masakra. Przez chaszcze. Ślisko, Michał nie może podejść, Jacek też ma problemy. Nie ma jak sobie pomóc. Dopiero na szczycie przy krzyżu udaje nam się znów być razem. Jeden kilometr pokonujemy około 30min. Staramy się zbiegać. Zmieniamy się na czele. Pierwszy ma najgorzej, bo wyczuwa i ostrzega przed śliskością, wodą, dużym spadkiem. Znowu rynna i błoto. Tym razem trzymamy się drzewek i krzaków. Kije nie dają rady. Jakimś cudem jest połonina i asfalt przed Iwoniczem Zdrój. Biegniemy asfaltem. Biegniemy ciągle prawie po 100km. Coś niesamowitego. Jest zimno. Piekne gwiaździste niebo, ale temperatura spada do 2 stopni ciepła. Zegarek wyłączam. Potrzebuje tylko godziny. Odległość jest i tak niedokładna o jakieś 40km. Cudo techniki ;-).
Do Iwonicza na punkt docieramy tuż przed 22.00. Mamy 2,5h zapasu. Telefon, że jest dobrze. Cherbata (przez „ch” bo z cukrem ;-)). Kabanosy. Częstują nawet wiśniówką. Wyskakujemy z punktu. Biegniemy bo mnie dopadła delirka z zimna. Ale trasa szybka. Do Puław Górnych mamy 20km. Trasa fajna. Jak na poprzednie warunki to autostrada. Szeroka ścieżka, kamienista, więc nie ma błota. Szybko mija ten odcinek. Idziemy większą grupą. Znowu ostatnie 6km po asfalcie. Tutaj nudzi się strasznie. Kolejny kryzys, choć wiem, że musze go przetrwać. Na czoło wysuwa się Michał. Generalnie z punktów prowadziliśmy z Jackiem, a Michał był z tyłu, budził się na końcu odcinka i on wtedy ciągnął nas. Super układ. Do Puław dochodzimy tak na 2:15. Jest już niedziela. Spotykam chłopaków od Kamila i Przemka. Mówią, że się przekimali z 25min i wyszli 3min temu. TYLKO TYLE. Myślałem, że są co najmniej na następnym punkcie. Zjadam pyszną, pyszną zupę dyniową, poprawiam żurkiem i zajadam frytki przegryzając kwaśnym żelkiem. Do tego herbata i cola. Zmieniam baterie w latarce. Padł akumulator. Miał prawo. Działał bez zarzutu 16h. Co prawda podładowany powerbankiem w dzień, ale i tak super.
Wychodzimy, zaczynaja się problemy z pamięcią. Jacek nie pamieta gdzie zostawił kije. Tak naprawdę to patrzył się na nie i ich nie widział. Wiem, że zaraz za punktem jest bardzo stary cmentarz Łemkowski. Staram się Tm nie patrzeć, aby czegos nie zobaczyć. Rozmawiamy. Znów my z Jackiem na czele, Michał z tyło. Parę osób wraca z trasy. Schodzą, kontuzja, przemęczenie. Teraz mamy tylko 15km do ostatniego punktu Przybyszów. Jeżeli dotrzemy do 7.00 do możemy po mału odpalać szampana. Z przybyszów na metę jest 14km. Wdrapujemy się na grzbiet i tutaj mamy mgłę. Tak gęstą, widzę na 2m wokół siebie, nie widzę osoby przede mną choć ma czerwone światełko. Patrzę w górę. No super, gwiazdy widzę bez zarzutu. Mgła ma wysokość 2m, akurat do czołówek i koniec. Idziemy jak dzieci we mgle ;-). Buty chlupią, czyli jestem na szlaku. Mija godzina jak doba. Nic nie widać. Jak stanę to nic nie da. Oczy bolą. Michał prosi o przerwę techniczną. Ja śpię na kijach 5min jak koń, na stojąco. Boże, proszę niech ta mgła się skończy. Nie widać taśm. Idziemy częściowo po znakach czerwonego szlaku częściowo jak widzimy taśmy. Około 5:00 przewiewa. Ale, ale zaczyna się zabawa. Przede mną mały dąb, który w momencie zamienia się w rycerza z liści. Idealnego takiego z 1m wysokości. Z przyłbica, napierśnikiem, całym osprzętem. Kłania mi się i podaje coś do podpisania. No ciekawie. Łyk coli. Oooo, Drzewiec idzie lasem z boku. Sadzi susy że ho ho. Nie tam nic nie ma. Zaczyna świtać. Dłuży się ten odcinek. Bardzo. Okazuje się, że możemy nie zdążyć do 7.00 na ostatni punkt. Z Jackiem zaczynamy biec. Ostatni kilometr karkołomnego zbiegu robimy na wariata. Pomimo bólu stóp, nóg, pleców, szyi, barku zbiegamy po trawie aż świszczy. Musimy zdążyć. Na punkt wpadamy 6:53. Spotykam Rafała. Mówi, że chłopaki byli tu 20min temu. Najszybszy punkt na trasie; 4min. Pod góre tak szybko jeszcze nie szliśmy. Ostatnie 14km przyjemności. Podbiegamy. Zbiegamy. Biegniemy po równym. Po godzinie doganiamy Kamila i Przemka. Są w szoku, że się spotkaliśmy. Lecimy dalej.
Wychodzimy na połoninę i biegniemy, truchtamy. Biegniemy po 140km trasy. Coś takiego się mieści mi się w głowie. Doganiamy kolejnych biegaczy i wyprzedzamy. Widzimy ognisko i dwie dziewczyny z obsługi. Już nam gratulują podobno ukończyło tylko 1/3 uczestników, na pewno się zmieścimy. Jeszcze 4km lasem i 2,5km asfaltem. Te 4km będę długo pamiętam.
„Jacek, tam stoi maluch za drzewem?”
„Nie”
„Jacek, ale tam stoi opel, poznaje po kołpakach”
„Piotr, ja przed chwila widziałem autobus”
„Piotr, widzisz ten budynek”
„Tak, ten drewniany”
„Nie ten, murowany”
„Jacek ale tam nie ma murowanego”
„Aha to mgła”
„Drewnianego tez nie ma”
„Widzę auta, w końcu asfalt”
„Jacek, tam nie ma aut”
Faktycznemu asfaltowi, przypatrywałem się dość długo zanim potwierdziłem, że to prawda. Michał nas dogania. Jeszcze 2,5km do szczęścia.
Zaczynamy biec. Na zakręcie widzę Rosia z grupy Przemka. „Piotr, nie wierzę, po prostu nie wierzę, leć jeszcze 350m”; ta… chyba samochodem (było 2km). Biegnę, od szarfy do szarfy. Chłopaki też się poderwali za mną. Czuje, że dobiegnę. Nie wiem skąd mam siłę. Lecę. Pytam się „daleko jeszcze” do zakrętu i już niedaleko. To niedaleko to 700m do mostu. Kibice choć niewielu biją brawo gratulują. Dobiegam do przed-mecia, a tam bajorko na pożegnanie. Mam mieszane uczucia. Słyszę dzwonek, taki jakim dopinguje się biegaczy na biegach górskich. Jeszcze 10m, 5m. Pędzę. Znak krzyża. Przebiegam. Koniec. Jest 10:06:08 niedziela. Czuję, że ktoś mi ściska rękę, gratuluje. Dziewczyna zakłada mi medal na szyję. Dzwonek, taki… „krowi” :-). Odwracam się i widzę Michała i Jacka jak pędza przez błoto. Ja też im dzwonię. Niech mają :-). Ściskamy się. Dziękujemy za wsparcie na trasie. Dostaje bluzę FINISHERA.
Odchodzę na bok i zaczynam płakać. Telefony, telefony i tutaj nagle pojawiają się chłopaki Kamil i Przemek. Też pędzą. No to doping. Wpadają na metę. Gratulacje, gratulacje. Wyzywamy się od twardzieli i harpaganów.
Sesja zdjęciowa. Zjadamy trochę kaszy z pomidorami, na kiełbasę nie mam ochoty.
Obmycie butów w rzece. Kurs na prysznic, krótki sen i powrót do domu. Tylko dzięki Rafałowi, który prowadził jesteśmy w domu jeszcze w niedzielę.
Podsumowanie: Straty do przyjęcia; stopy jak bańki (zdjęcie skarpet przed prysznicem, graniczyło z cudem. Po pierwszej skarpecie myślałem, że na druga się nie zdecyduję, taki ból) Chodzenie, tak, ale półstopkami. Podeszwy…kalafiorki. Paznokcie…w trakcie wymiany. Kolana… do wymiany, w poniedziałek już było dobrze. Sprzętowe: buty do prania na myjce samochodowej. Pod wkładkami znalazłem Łemkowynę ; kijek używalny. Zablokowany, ale używalny. Kawałek podeszwy buta zostawiłem na szlaku. Niewielki. Reszta bez zarzutu.
Ukończyło 170 osób na 420. Król Bartek Gorczyca był znowu pierwszy, ale z czasem gorszym o 2h niż przed rokiem. A chciał poprawić. To już o czymś świadczy. Najwięcej biegaczy tego dystansu rezygnowało po 80km. Czy wrócę, zastanawiam się. Czy polecam, tak polecam, świetnie przygotowany bieg, ze wspaniałą atmosferą i obsługą.
Kończąc i nawiązując do poprzednich moich błędów i wypaczeń: „Myśmy Raju znieść nie mogli, tu nasz żywioł tu nasz dom”. Ci co wiedza będą wiedzieć :-). Zamykam rozdział. Dokonałem tego, przełamałem się. Ten bieg dedykuje mojej żonie Moni, Bratu Grzesiowi (który był chwile starszym bratem), moim Rodzicom, moim Córom i całej moje Rodzinie. Tej Nowej TEŻ oczywiście. Pozdrawiam MAM.
Pa. To nie jest moje ostatnie słowo.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Inek (2016-10-31,20:34): Niesamowity wyczyn w tak trudnych warunkach, wykazałeś się Piotrze wielkim hartem ducha! Gratuluję :)
|