2017-11-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton w Porto 5 XI 2017 (czytano: 980 razy)
Maraton w Porto 5 XI 2017
W startach od kwietnia 2010 do listopada 2017 roku zdążyło się już uzbierać tych moich maratonów równo piętnaście. Najpierw był rodzinny Kraków (25 kwietnia 2010), potem Wilno (12 września 2010), znowu Kraków (17 kwietnia 2011), Tallin (11 września 2011), Paryż (15 kwietnia 2012), Moskwa (9 września 2012), Jerozolima (1 marca 2013), Sankt-Petersburg (30 czerwca 2013), Stambuł (17 listopada 2013), Sewilla (23 lutego 2014), Walencja (16 listopada 2014, Boston (20 kwietnia 2015), Budapeszt (11 października 2015), Nowy Orlean (28 lutego 2016).
No i wreszcie ten sprzed tygodnia - Porto 5 XI 2017. Postanowiłem to krótko opisać zarówno jako formę terapii po zaiste morderczym ubiegłorocznym wyścigu w Atenach, jak i - przede wszystkim - wskazówkę dla tych, którzy chcieliby się do Portugalii na maraton wybrać.
Ktoś może zacząć od październikowej Lizbony, ja postanowiłem zadebiutować w Portugalii w listopadzie królewskim dystansem w Porto, dokładnie przy ujściu rzeki Douro do Atlantyku. Towarzyszyli mi w tej biegowej wyprawie zarówno żona Ania, jak i koledzy, też zapaleni maratończycy - Zbyszek Barabasz z Krosna i Dominik Wróbel z Jasła. Nad wszystkim zaś czuwał jako manager Władek Witalisz z Krakowa, również i autor powyższej fotografii ze startu.
Trasa w Porto nie jest może płaska, ale do górek w Jerozolimie, a przede wszystkim do morderczego podbiegu od 20 do 31 km w Atenach, bardzo jej daleko. Pogoda ok. 20 stopni, ale niebo zupełnie bez chmur, tak że słońce trochę razi w oczy. Daje się też nieco we znaki wiatr od oceanu (bryza), i to na ogół wiatr ukośny, 200-300-metrowy podbieg na 42 kilometrze oraz - przede wszystkim!!! - nierówna kostka pod nogami na trasie, w sumie ok 5-7 km.
Ale trasa jest wielce malownicza, przy dobrym rozkładzie sił - tak jak mi się tym razem udało - można przybiec na metę krokiem dziarskim w zakładanym nieomal co do sekundy czasie.
Po biegu mieliśmy jeszcze dość sił, żeby wybrać się znad oceanu do centrum miasta, wypić porto, Vinho Verte albo - niech stracę! - CFR Aguardente Velha Reserva (smakowita, szczególnie po maratonie, portugalska brandy). A wszystko to przy śpiewie i dźwiękach muzyki fado, jaka ma wywoływać w wyrobionym słuchaczu rodzaj portugalskiej melancholii ("sodade"). No i zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili odwiedzić katedrę na wysokim wzgórzu, a potem pospacerować - już na pożegnanie Porto - po górnym piętrze słynnego dwukondygnacyjnego mostu stalowego im. króla Ludwika I. Łączy ten most - łudząco podobny do ułożonej w poprzek paryskiej Wieży Eiffla - dwa brzegi rzeki Douro i trzeba go było przebiec tam i z powrotem (na szczęście tylko po dolnym, wysokim parterze), odpowiednio na 20 i na 29 kilometrze maratonu w Porto.
Szczęśliwi i już nieco wypoczęci pojechaliśmy na następny dzień autami na północny wschód do Bragi, a następnie - przez Guimaraes, Coimbrę i Fatimę - na południe do Lizbony, położonej przy ujściu Tagu do Atlantyku.
Tam czeka na nas kolejny - taką mam nadzieję - piękny maraton w Portugalii, nazywanej niekiedy balkonem Europy.
I jeszcze jedno - w Porto dają dwie ładne koszulki! Jedną w pakiecie startowym, a drugą dla finishersów dopiero na mecie.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |