2023-01-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Górski Zimowy Maraton Ślężański (czytano: 900 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://smakibiegania1.blogspot.com/2023/01/gorski-zimowy-maraton-slezanski.html
Górski Zimowy Maraton Ślężański.
Od dwóch tygodni mamy 2023 rok, nastał więc najwyższy czas na pierwszy oficjalny biegowy start. Zapisywałem się do udziału w tym biegu w czasie, gdy wszyscy wokół zmagali się z olbrzymi opadami śniegu, a termometr wskazywał kilkanaście kresek poniżej zera. Człowiek w duchu zastanawiał się wtedy, jakie warunki spotka w połowie stycznia w Sobótce.
I tutaj pełne zaskoczenie. Zima totalnie odpuściła (ciekawe na jak długo ?) i aktualnie dużym zmartwieniem jest kompletny brak śniegu, a wręcz wiosenna aura w perspektywie kilku turnusów zimowych ferii, które przed nami.
Ale że ferie to w moim wieku stanowią już jakieś odległe, zamglone wspomnienia 😉, skupmy się więc na tych jakże bliskich, bo zaledwie kilkugodzinnych wspomnieniach z Maratonu na Górze Ślęża.
Na zawody te udałem się w towarzystwie Irka, który wybrał dystans 24 km i Wojtka, który podobnie jak ja, zdecydował się na start na 43 km. Wyjazd w bardzo wczesnych godzinach rannych i już na jego wstępie sporo szczęścia i kolejny przykład, żeby w okolicach pól i lasów jechać szczególnie ostrożnie. Bo tylko ostrożnej jeździe człowiek zawdzięcza to, że w tych ciemnościach panujących wokół, dostrzegłem dwie sarny, które niespodziewanie postanowiły przebiec z jednej strony jezdni na drugą.
Później podróż minęła już bez większych niespodzianek i po dwóch i pół godzinach jazdy zameldowaliśmy się na dolnym parkingu pod Domem Turysty pod Wieżycą, gdzie mieściło się biuro zawodów. Kilometr podejścia do miejsca zbiórki był fajną rozgrzewką, tym bardziej że pokonaliśmy go dwa razy. Zarazem był to dobry moment, żeby sprawdzić warunki panujące wokół. Dzień wcześniej organizator w wiadomości prywatnej napisał mi, że w Sobótce wiosna i dużo błota i … nie pomylił się ani na jotę.
Z racji tego, że do startu pozostawało sporo czasu udaliśmy się na wstępny rekonesans początkowych fragmentów trasy. Irek cały czas gryzł się z dylematem, brać kijki czy nie ? Jednak widząc sporą grupę turystów w różnym wieku żwawo podchodzących pod Wieżycę, ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Błota było naprawdę sporo, no ale przecież tam gdzie Reclik, to i dobra tego pod dostatkiem 😉.
Odprawa techniczna Ojca Dyrektora i pełnego energii Spikera zwróciła naszą uwagę na kilka spraw. Była krótka charakterystyka trasy, była informacja, że osoby, które wybrały dystans 43 kilometrów i stwierdzą, że przeliczyły się z siłami, mają możliwość ukończenia biegu po 24 kilometrach i zaliczenia krótszego z dystansów (bardzo dobry pomysł 👏), no i było zapewnienie, że trasa jest tak także dobrze oznakowana i obsadzona wolontariuszami, że praktycznie nie sposób się zgubić. I w tym ostatnim stwierdzeniu organizator niestety się pomylił, a ja kolejny raz udowodniłem, że w zakresie pomyłek na trasie pojęcie niemożliwego dla mnie nie istnieje 😂😉.
W tych trudnych biegowo czasach, organizatorowi udało się stuprocentowo zapełnić listę startową (500 uczestników 👏), z czego mniej więcej jedną trzecią stanowili zawodnicy maratonu. Punktualnie o 9.00 wystrzelił pistolet startowy i polecieliśmy w nieznane. Wojtek oczywiście w grupie dzików, a ja tradycyjnie z tyłu, w grupie biegowych koneserów 😅.
Pierwsze kilometry trasy to mozolne i systematyczne wspinanie się w górę. I do tego błękitne niebo i słoneczko. Prawie wiosenna aura w środku zimy. Ci, którzy ubrali się zbyt ciepło, dosyć szybko pozbywali się wierzchnich części ubrań i już po paru dosłownie kilometrach, spoceni sięgali po napoje.
Ja początkowe kilometry poświęciłem na sprawdzenie jak w rzeczywistości oznakowana jest trasa i muszę przyznać, że organizator nic się nie mylił – czysta perfekcja 👏. Szlajfki gęsto powiewały na trasie, a ich żółty kolor przykuwał wzrok. W newralgicznych miejscach czuwali wolontariusze, a gdyby komuś jeszcze było mało, to jeszcze kartonowe tablice z wyrysowanym znakiem „zakaz wjazdu” ostrzegały nas, że tędy trasa nie przebiega.
Druga kwestia, która wzbudziła na początku moje zainteresowanie to nawierzchnia. Z perspektywy całego biegu, mogę pokusić się o stwierdzenie, że dawno nie startowałem na tak wymagającej nawierzchni (nie mylić z profilem trasy). Bieg górski, to człowiek jest przyzwyczajony, że jest trochę mniej lub bardziej ostrych podbiegów i zbiegów – i w tym względzie Zimowy Maraton Ślężański, nie jest jakimś szczególnie trudnym biegiem. Ale nawierzchnia to już inna bajka. Ogromne ilości błota, a gdy go nie było, to wcale nie mieliśmy powodów do zadowolenia, bo biegaliśmy wtedy po bardzo ostrych drobnych kamieniach. Nie pamiętam, kiedy moje stopy były tak dobrze wymasowane, z elementami akupunktury włącznie 😉. Stopy miały solidny masaż, ale szyja za to cierpiała, bo naprawdę spore fragmenty trasy człowiek był zmuszony patrzeć uważnie pod nogi.
Kilkukilometrowy podbieg powoli dobiegał końca, pojawił się kilometr wypłaszczenia, a zaraz po nim solidne kamienie w tonacji góra-dół-góra. Nieodłączny znak, że podbiegamy pod najwyższy punkt na trasie czyli Ślężę.
Tak się jakoś nieszczęśliwie złożyło, że moje ostatnie, spacerowo-wycieczkowe spotkanie ze Ślężą odbyło się w gęstej mgle, przy zerowej widoczności. Teraz było zupełnie odwrotnie. Błękitne niebo, słoneczko w pełnej krasie i oczywiście, jak mnie znacie, musiałem się zatrzymać i uwiecznić to piękne i klimatyczne miejsce 👍😅.
A potem już czekał na mnie solidny i kamienisty zbieg. Włączyłem zatem opcję "masaż stóp" 😉 i poddałem się nastrojowi chwili. Szeroka aleja prowadziła nas do pierwszego bufetu, a tam wszystko czego dusza zapragnie. Jako reprezentant Smaków Biegania, nie zadawalam się jakimiś tam żelkami czy innymi cukierkami, tylko od razu konkretnie – talerz pomidorowej z repetą i do tego kabanosy 😋. I tylko ogromnie żałowałem, że nie wydałem wcześniej konkretnego polecenia Wojtkowi i Irkowi o zakazie korzystania ze „wzmocnionych izotoników” 😉 i jako, potencjalnie jedyny kierowca, musiałem z żalem odmówić poczęstunku . W każdym razie, za bufet, jego wyposażenie i wesołą obsługę duże brawa 👏.
A ja zadowolony, bo pojedzony, mogłem udać się w dalszą część trasy. Do 24 kilometra, gdzie czekała nas decyzja o zakończeniu lub kontynuacji czekało nas 10 kilometrów przeplatanych podbiegami i zbiegami. Część zawodników mijała mnie, część zawodników mijałem ja. Był zatem czas na krótką wymianę zdań, był czas na przybijanie piątek z wolontariuszami, wysłuchanie oklasków i słów otuchy od napotkanych turystów 😅.
Człowiek poddał się nastrojowi chwili i tak radośnie sobie biegł przed siebie. I wtedy napotkałem jadącego z naprzeciwka rowerzystę. I te pamiętne słowa „Chłopie dajesz, do mety tylko kilometr”. No to dałem z siebie dosłownie wszystko i żwawo pobiegłem w dół 😅. I tylko w uszach słyszałem te okrzyki i energiczne pogwizdywania. Z letargu wybudziłem się w momencie, gdy stwierdziłem, że mety i kibiców ani śladu, a odgłosy dobiegają gdzieś z oddali. Odgłosy to były, ale kilku zawodników, którzy w duchu „fair play” wołali za mną, że pomyliłem trasę, i zamiast na górce solidnie skręcić w prawo (przy bardzo dobrym oznakowaniu), ja poleciałem sobie w dół. Powiem Wam, że powrót w takim momencie jest bardzo bolesny, szczególnie psychicznie 😓. I te pytanie mijanego przy nawrocie turysty „Jak to jest, jak się tyle metrów wraca na właściwą trasę ?”. Ano trochę … boleśnie.
Na szczęście, czekał mnie bufet na 24 kilometrze. Dla krótszego z dystansów to była meta, a dla maratończyków decyzja czy kontynuować bieg. Tu dylematów nie miałem. Wraz z „dodatkowym” odcinkiem przebiegłem 24 kilometry, przede mną planowane 19 kilometrów, a ja nawet nie wykorzystałem połowy z przysługującego mi limitu czasowego.
Krótki postój i możliwość skorzystania z przekąsek w bufecie, to był ten jakże potrzebny czas, aby zresetować umysł, który nie powiem po ostatniej „przygodzie” lekko się zagotował 😉. Chwilę potem ruszyłem w dalszą trasę i zaraz na wstępie czekało na mnie podejście pod Wieżycę zwaną także Wieżą Bismarcka w masywie Ślęży. Ktoś powie, że to tylko 415 metrów wysokości. Ale możecie mi wierzyć, każdy z biegaczy dystansu maratońskiego na pewno zapamiętał każdy metr podejścia. Przed nami pojawiła się pionowa ściana ze śliskich kamieni i błota. A my z nosem przy ziemi, mozolnie wspinaliśmy się do góry. Jeden jedyny raz podczas całej trasy, trochę żałowałem, że nie zabrałem kijków. I wreszcie jest – wieża widokowa na szczycie góry.
Trochę wypłaszczenia i … znowu nasza trasa prowadzi pod górę, tyle że już zdecydowanie łagodniej. Człowiek chciałby chociaż na chwilę odetchnąć i złapać tchu, a tu jak spod ziemi pojawia się niespodziewanie … fotograf. Ludzie wy nawet nie wiecie, ile to pokładów energii wydobywa się nagle z człowieka, który w trosce o dobrą biegową fotkę próbuje niezdarnie, bo niezdarnie, ale jednak zmusić się do biegu 😂.
Na szczęście niedługo potem na środku przewyższenia wolontariusz nie kieruje mnie drogą do góry, ale pokazuje, że trasa biegu zaczyna powoli opadać. Krótkie wydobycie ulgi i zaraz potem błoto, błoto, błoto, kamienie, kamienie, kamienie. I tak sobie człowiek ni to truchtając, ni to biegając zmierza w kierunku mety. Ostatni bufet, a tam znowu solidna porcja pomidorowej i dziesięć kilometrów do mety w lekkim falowaniu góra – dół. Kilkaset metrów od bufetu spotykam biegaczkę, która pyta się mnie o drogę do bufetu. Wszystko pięknie, ładnie, tylko że ona zadaje to pytanie … biegnąc w kierunku przeciwnym do mojego 😨😂. I znowu mętlik w głowie, ale przecież widzę pojedynczych biegaczy za mną i przede mną, więc jeśli się ktoś pomylił to na pewno nie ja. Szlajfki, też jak nic, powiewają po właściwej stronie trasy.
Ostatni odcinek to sporo wzajemnych mijanek i wtedy, gdy były już przede mną tylko dwa kilometry do mety, moim oczom ukazało się solidne wzniesienie. Niby nic takiego, ale znowu wspinaczka w górę. Gdy byłem na jego środku, rzuciłem okiem na szczyt, gdzie zawodnicy rozpoczęli już zbieg, i na dół, gdzie pierwsi zawodnicy za mną dopiero podchodzili do podejścia. Słowem luzik, nikogo już nie prześcignę, ale też nikt już się raczej do mnie nie zbliży. Spokojny i wyluzowany zacząłem pokonywać ostatni odcinek trasy 😅. Doping mijanych turystów, meta w zasięgu wzroku i … nie trafiłem w bramę mety 😂😱. Zamiast na metę, pobiegłem w odnogę prowadzącą do … bufetu 😂. Dużo śmiechu wśród osób na mecie, wesołe przywitanie spikera i moje kilka powrotnych metrów, aby wrócić na właściwą trasę.
Na mojej szyi zawisł przepiękny medal finishera, potem zdjęcie na tle flagi biegu i pyszny pobiegowy posiłek 😋.
No i oczywiście przywitanie przez Irka i Wojtka, którzy wcześniej skończyli swoje biegi. Wojtek, od tego roku biega w nowej kategorii M50 (czyli mojej) i swój debiut uczcił najlepiej jak można – ZWYCIĘŻAJĄC w tej kategorii. Wojtku ogromne, ogromne brawa i gratulacje 👏. A my z Irkiem, jak zwykle, byliśmy także w pełni zadowoleni 😀. Można by rzec, że cała nasza trójka znalazła się na pudle w kategorii biegacz z … Rybnika, bo tylko trzech nas przyjechało z tego miasta 😉😅. Ale skoro była kategoria „Biegacz z Sobótki”, to myśmy mieli pełne moralne prawo ustanowić kategorię „Biegacz z Rybnika” 😉.
Żarty, żartami, ale zwycięstwo Wojtka spowodowało, że przedłużyliśmy swój pobyt w Sobótce i w Domu Turysty czekaliśmy na dekorację zwycięzców. To był fajny czas poznania i pogadania z innymi biegaczami. I tak właśnie poznaliśmy Beatę, która zajęła trzecie miejsce open i pierwsze miejsce w swojej kategorii wiekowej. Beato, ogromne, ogromne gratulacje i podziw za osiągnięty wynik 👏.
Po dekoracji Wojtka, z żalem opuściliśmy gościnne progi Sobótki i udaliśmy się w drogę powrotną. Czy ponownie zawitamy w to miejsce ? Czas pokaże. Ale z czystym sumieniem mogę wszystkim polecić ten bieg i okolicę Masywu Ślęża, jako pięknego miejsca do biegania 👍. I oczywiście wielkie słowa podziękowania dla wszystkich osób, które przyczyniły się do tego, że organizacja tego biegu była na najwyższym poziomie 👍👏.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |