2008-09-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Překrásne hory, krasne holky (nebo naopak) a guláš s knedlíkem (czytano: 1424 razy)
06.09.2008 Mistrzostwa Świata Weteranów - Dolna Morava - Czechy 11,3 km (+810m -180m). Góra Slamnik 1232m m n. p. m.
07.09.2008 Králický Sněžník 1425 m n. p. m. - 13 km (+963 m).
Pomysł startu w zawodach rangi Mistrzostw Świata narodził się już podczas zeszłorocznej wizyty u naszych południowych sąsiadów w Dolni Moravie podczas udziału w biegu na Králický Sněžník. Tam właśnie pierwszy raz zetknęliśmy się z plakatami promującymi organizację przyszłych Mistrzostw Świata Weteranów w tej właśnie miejscowości. W naszych głowach zaświtał wtedy pomysł skorzystania z niebywałej okazji uczestniczenia w gronie najlepszych biegaczy górskich (w kategorii Masters) w zawodach rozgrywanych tuż „za miedzą”. Choć od tamtej chwili minął już przeszło rok i niejednokrotnie zmieniały się plany i decyzje odnośnie wyjazdu, dzięki naszemu uporowi ostatecznie udało się zrealizować tamte marzenia.
Skład ekipy niemal identyczny jak poprzednio. Zbyszek Markowski, Heniek Kocyba, Kazik Kordziński, Kris Szwed i jedyna zamiana to Mariola Młynarska zamiast Diany Golkovej. Skład do niemal ostatniego dnia był zmieniany gdyż pierwotnie zakładał udział w nim Stacha Miluka, który ostatniego dnia przed wyjazdem musiał zrezygnować i na jego miejsce zgłosiła się Mariola. Kazik, który początkowo zrezygnował z wyjazdu teraz energicznie zabiegał o miejsce w ekipie. Wyjeżdżał już zupełnie w ostatniej chwili, nawet bez wniesienia opłaty startowej biorąc na siebie ryzyko za ewentualne niedopuszczenie do startu z tegoż powodu.
W ten oto sposób 4 chlapy i jedna žena po spakowaniu niezbędnego wyposażenia wyruszyła w piątek do bazy wypadowo-noclegowej znajdującej się w Lasówce między Górami Bystrzyckimi, a Orlickimi horami przy granicy z Czechami. Pomimo, że do celu mieć będziemy stąd ok. 55 km to miejsce udostępnione nam dzięki uprzejmości znajomego jest nie do przebicia pod żadnym względem.
Lasówka to rozciągnięta, przygraniczna wieś, wzdłuż dawnej drogi nadgranicznej, której uroku dodają sędziwe zabudowania rozrzucone na łąkach łagodnego zbocza Kłobuka na wysokości ok. 700 m n.p.m. Jest to wieś przypominająca żywy skansen, gdyż wiele domów przestało już istnieć, a po niektórych obejściach gospodarczych zostały już tylko fundamenty. Nie brak tutaj jednak nowopowstających domów gdyż dobre warunki klimatyczne i wypoczynkowe oraz położenie wsi w pobliżu dużego ośrodka sportów zimowych Zieleńca przyciąga nowych „osadników”. Do dyspozycji mamy cały domek z basenem, sauną i wszystkim co do życia i jego umilania tutaj potrzebne. Po wieczorku zapoznawczym i nocnych rozmowach Polaków kończymy dzień w godzinach późnowieczornych. Rano skoro świt, po lekkim śniadaniu, jako że kawałek drogi pozostał jeszcze do pokonania i czekała nas jeszcze rejestracja w biurze zawodów, wyruszamy wąską i krętą drogą, która dzięki wskazówkom Kazia staje się jeszcze bardziej zakręcona i … dziurawa. Oczywiście bez nich nigdy zapewnie nie poznalibyśmy uroków podróży drogą 5 kategorii odśnieżania, że o niebywałych emocjach związanych z myślą „gdzie do diabła zjedziemy” gdy z naprzeciwka wyjedzie traktor nie wspomnę :).
Biuro zawodów obsługiwane przez same młode i urodziwe holki pracuje bardzo sprawnie i nie napotykamy tutaj na żadne trudności. Kazik dzięki swojemu wrodzonemu talentowi „wieszania makaronu na uszach” czyli sztuki konwersacji na tematy różne bez względu na rodzaj języka, bez trudu omija zapis w regulaminie mówiący o bezwarunkowym terminie wpłaty. Nie wiem co bardziej przekonało uroczą pannę -niewątpliwy urok osobisty czy też może powołanie się na bliską znajomość z niejakim Jożinem z bażin, lub może dodatkowe 10 Euro „frycowego”, niemniej jednak zadziałało. Niestety trochę dziwny zapis w regulaminie określa przynależność do danej grupy wiekowej nie na podstawie rocznika lecz po dokładnej dacie urodzenia. Kazikowi do kategorii wyższej zabrakło 2 dni i został niewątpliwie najstarszym zawodnikiem w swojej kategorii co nie przeszkadzało by następnego dnia na kolejnym biegu „postarzeć” się nagle o całe 5 lat !. W ten oto sposób każdy z naszej piątki startował w innej kategorii, a te z kolei startowały w odstępach dwudziesto minutowych co sprawiło, że każdy kogoś gonił za wyjątkiem Heńka, który uciekał wszystkim, oraz Zbyszka z Mariolą, którzy dla odmiany musieli wszystkich gonić. Spotykam wielu polskich znajomych „górali” – Janusza Magierę, Mirka Dziergasa, Marka Swobodę czy też samego Andrzeja Puchacza oraz wybitną „góralkę” Irenę Pakosz, która udowodniła tutaj kolejny raz swoją mistrzowską klasę.
Od samego rana towarzyszy nam niemiłosierny upał sprawiający, że nawet łatwiejsze technicznie odcinki trasy stwarzają sporo problemów i kosztują wiele wysiłku. Szczególnie widok prawie pionowej ściany podbiegu pod stok narciarski odbiera mi siły i wolę walki ale starając się nie patrzeć w górę jakoś docieram do miejsca gdzie szlak schodzi trawersem i można teraz z niemałą satysfakcją z góry oglądać tych co dopiero podchodzą potykając się o własne wywieszone języki. Ostatnie pół kilometra oznaczone co 100 metrów, wiodące nieosłoniętym skalistym szczytem Slamnika zdaje się nie mieć końca. Mijam kobietę leżącą na skraju trasy, której medycy udzielają pomocy, oraz starszego prawie omdlałego zawodnika prowadzonego pod ręce przez innych zawodników. Upał i trudy trasy zbierają dzisiaj swoje żniwo. Sam na mecie nie potrafię złapać oddechu i muszę na chwilę położyć się wprost na kamieniach by dojść do siebie. Ku mojemu zmartwieniu na mecie nie ma ani kropli wody (!) co zdaje mi się wręcz nierealne. Schodzę kolejne 500 metrów w dół gdzie czekają na mnie już koledzy ale i tu dowiaduję się, że nie ma nic do picia, a woda, która do niedawna jeszcze tutaj była w jednym pojemniku przypominała bardziej deszczówkę niż wodę do picia, a i tak podobno nabierano ją podniesionymi z ziemi używanymi kubkami i spożywano.. Pierwszy raz na jakichkolwiek zawodach zabrakło mi wody na mecie, a przy tej randze zawodów taki błąd jest wręcz niedopuszczalny. Jak się później dowiedzieliśmy od Andrzeja Puchacza, punkt odżywczy z napojami, odżywkami i jedzeniem znajdował się poniżej miejsca skąd zawodników odwoziły podstawione busy z powrotem do wsi. Fakt, błąd tkwił i po naszej stronie gdyż nie doinformowaliśmy się o jego lokalizacji ale usytuowanie go w miejscu innym niż miejsce podstawienia busów było wielce niefortunne. Stąd też Andrzej relacjonując całe zajście stwierdził, że na punkcie wszystkiego zostało w bród co świadczy wymownie o tym, że wielu zawodników po prostu z niego nie skorzystało. No ale jak mawia mój stary przyjaciel „trzeba czytać, czytać i jeszcze raz czytać i to ze zrozumieniem”. Czekamy więc na pozostałą naszą parę, Zbyszek – Mariola, którzy startowali jako ostatnia grupa. Celowo napisałem „para” gdyż upał nie służy dzisiaj Marioli i Zbyszek holuje ją za rękę, co gdyby nie okoliczności i wyjątkowy pośpiech odebrać by można wielce dwuznacznie (chociaż warto by się temu przyjrzeć). Po karkołomnym zjeździe „szalonym” busem na dół serwujemy sobie guláš s knedlami i ryzí pivo z hor, zastanawiając się co też może oznaczać to słowo „ryzí” ?. Że niby co? ryże, z ryżu czy co?. Nikomu nie przyszło na myśl, że chodzi tutaj o „Świeże piwo z gór” , a nie o ryżego górala z piwem, ale warto wiedzieć więcej..
Wracamy do naszej bazy już niemal wieczorem, w samą porę na małe co nieco. Najpierw odnowa biologiczna w postaci obowiązkowej kąpieli w basenie, w którym temperatura wody przypomina raczej górski strumień niż „Złote Piaski”. Dobrze, że miałem żółtą dmuchaną kaczuszkę bo tylko chyba jej w zimnej wodzie… no wiecie…
Kolacja na tarasie przy zachodzie słońca i aż do wschodu księżyca. Zrobiło się kameralnie, a że znaliśmy miejsce składowania wina przez gospodarza wręcz rodzinnie tyle tylko, że bez kłótni…
Ranek budzi nas zupełnie inną pogodą niż w dniu wczorajszym. Jest szaro, chłodno i mokro. Jedziemy do Dolni Moravy gdzie w dniu dzisiejszym Firma ISCAREX organizuje bieg na Králický Sněžník (1425 m n. p. m). Dzisiejsza trasa jest nam znana z ubiegłego roku i częściowo pokrywa się w pierwszej swojej fazie z trasą wczorajszych mistrzostw. Bieg główny rozgrywany jest na dystansie 13 km (przewyższenie 963 m), a dla juniorów oraz „Lidový běh” na dystansie 5 km (520 m). Do startu przystąpiły 262 osoby,wśród których rozpoznaję kilka z wczorajszych zmagań. Jest tak chłodno i mgliście, że mamy dylemat w jakim stroju startować „na krótko czy na długo”. Na szczycie może być różnie więc zabieramy przezornie do worków, które zostaną zabrane na metę ciepłe bluzy i kurtki. Zaraz po starcie stawka szybko się rozciąga. Biegnie się zdecydowanie lepiej, nie ma tej duchoty i skwaru jaka towarzyszyła nam w dniu wczorajszym przez co nie przydeptujemy sobie dzisiaj języków. Czym wyżej tym chłodniej i zbliżając się do celu mgła już spowija cały szczyt tak szczelnie, iż nie można podziwiać pięknych widoków jakie rozciągają się ze szczytu Śnieżnika. Po przybiegnięciu na metę schodzimy szybko do oddalonego o 5 km punktu skąd odjeżdżają co pół godziny autobusy z zawodnikami. Znajduje się tutaj także punkt żywieniowy, w którym częstują nas batonami, owocami i tradycyjnie już krojonymi arbuzami, które ze względu na swoją soczystość smakują lepiej niż jakikolwiek napój. Nie czekamy zbyt długo na naszą parę, w której dzisiaj to Mariola robi za hol, a Zbyszek za przyczepkę doskonale się uzupełniając.
Kąpiel w wojskowych namiotach z ciepłą wodą i jedzenie w postaci wielkiej michy makaronu z sosem i ciemnym piwem poprawia nasze morale. Czas oczekiwania na jak to zostało napisane w regulaminie „bohatą běžecką tombolę” czyli losowanie nagród wśród wszystkich uczestników biegu oraz na dekorację umilamy sobie siedząc przy piecu do pieczenia pizzy, popijając kawę w cieplutkiej i przytulnej restauracji. W dzisiejszym biegu mamy 2 punktowane miejsca i chociaż poza podium to jednak nagradzane finansowo. Heniek w kategorii zajmuje 6 miejsce i odbiera czek na 500 Kč, podobnie jak Mariolka za miejsce 5.
Losowanie pełne emocji, w którym do wygrania wiele cennych nagród od sprzętu biwakowego, poprzez elektronarzędzia do rowerów górskich. Spośród wylosowanych nagród tylko dwa polskie nazwiska o ile Szwed można za takowe uznać :). Tak oto naszym łupem padł přehrávač CD/MP3/SD/USB marki Watson w obudowie w stylu retro, coś na wzór tego, który Zbyszek wyszarpał z wystawki na biegu w Radziechowach tyle tylko, że tak z 50 lat młodszy model. W porównaniu z dzisiejszą imprezą, w którą zainwestowaliśmy całe 5 Euro, wczorajsza oferta „kulinarno-rozrywkowa” Mistrzostw Świata, gdzie opłata wynosiła 35 EUR wypadła nieco blado.
Co prawda sektor dla VIP-ów był naprawdę bogato zaopatrzony ale nie było z nami Yacy, a tylko on ma odpowiedni wygląd i charakterystyczny wyraz twarzy świadczący o zaliczeniu niejednej takiej imprezy…. Dobre porównanie dla malkontentów, dla których opłata za Bieg Katorżnika w Lublińcu była zbyt wygórowana w stosunku do oferty. Tutaj za opłatę startową otrzymujemy tylko kubek, parę reklamówek, torbę z fliseliny i koszulkę bawełnianą taką jednorazówkę od Chińczyka. Żadnych medali ani innych pamiątek z mistrzostw. Sława kosztuje. Warto było jednak uczestniczyć w tak dużej imprezie choćby tylko właśnie ze względu na jej rangę i bliskość z Polski.
Chociaż wszystko tutaj zdaje się być „naopak” , na dziewczyny wołają divky, a žena to nie koniecznie znaczy to samo co żona, warto tutaj zostać na dłużej, gdyż udział w dwudniowej imprezie gwarantował nie tylko dawkę emocji ale również sporo dobrej zabawy pod warunkiem odpowiednio dopasowanej ekipy.
Na zakończenie tematu o tegorocznych Mistrzostwach Świata Masters przytoczę krążące tutaj powiedzenie na temat różnic pomiędzy kobietami, a mężczyznami startującymi w tych kategoriach:
„Ženy po 40ce jsou jako cibulky - jak se zbaví oblečení, hned se chce plakat!”
„Muži po 40ce jsou jak konferenciér - on o tom povídá, pak hraje někdo jiný!”
Myślę, że nie ma potrzeby tłumaczenia ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu KRIS (2008-09-10,07:50): Yaca, szkoda, że Cię nie było...przydałbyś się (jak w tekście) :) KKFM (2008-09-10,15:28): nic dodać,nic ująć...po prostu zaj.......e było.
|