Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
312 / 475


2014-09-15

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
XX Maraton Solidarności, czyli mission accomplished! ;) (15.08.2014) (czytano: 3100 razy)

 

Ten Maraton Solidarności był dla mnie szczególny. Po pierwsze: była to jego 20., a więc jego jubileuszowa edycja. Od razu też po drugie: prawdopodobnie jego... ostatnia, przynajmniej w takiej formie, z tym organizatorem. Po trzecie: ze względu na dużą przebudowę ulic i torowiska na Westerplatte, miał on wyjątkowo inną trasę - nie wiodącą do i z Westerplatte, czyli najbardziej dającego się we znaki, szczególnie psychicznie, fragmentowi biegu. Po czwarte: miał to być również mój jubileuszowy, bo 10. bieg, na tym dystansie, z czego już trzeci w rodzinnym mieście, bo nigdzie indziej nie biegałem tak często. Po piąte: drugi raz zaś przypadła mi w nim rola pacemakera, zwanego potocznie zającem, czyli osoby, która poprowadzi uczestników biegu na konkretny czas. Rok temu w Trójmieście prowadziłem grupę na 4h15min i okazało się, że... było to dla mnie trochę za wolno, więc tym razem zgłosiłem chęć na czas o 15 minut szybszy. Jak dla mnie wręcz idealny, bo nie za wolny i nie za szybki. Co prawda mógłbym się nawet pokusić o grupę będącą o kolejne 15 minut szybciej na mecie (czyli 3h45min.), bo wiedziałem, że też jest w moim zasięgu, ale jednak – mimo iż naprawdę mocno zastanawiałem się również nad tym czasem – wolałem nie ryzykować. To już było trochę poważniejsze i bardziej wymagające bieganie. Co prawda w kwietniu na pełnym luzie pokonałem w Warszawie królewski dystans w 3h36min, ale to jednak co innego jest biec dla siebie samego, a co innego mieć pod sobą całą masę osób, które liczą na to, że nie zawiedziesz ich oczekiwań i wywiążesz się ze swego zadania doskonale. I chyba dobrze zrobiłem, bo im bliżej było startu, tym większość moich treningów biegałem tempem zbliżonym do tego, by maraton ukończyć właśnie w 4 godziny – ale nie dlatego, że się leniłem, ale dlatego, że po prostu gdy próbowałem przyspieszać, to zwyczajnie nie sprawiało mi to przyjemności, a czasem wręcz zwyczajnie bolało. Tak więc czwórka wydawała się idealna, bo trafiająca w sam raz w moją obecną formę.
Do tego konkretnego startu przygotowywałem się tak samo jak do innych maratonów. Nie było jakiś specjalnych planów treningowych, bo nigdy z takowych nie korzystałem, po prostu biegałem jak pozwalały mi chęci, zapał i samopoczucie danego dnia. Gdy czułem moc biegałem więcej, gdy moja dyspozycja nie była idealna – zwyczajnie odpuszczałem i nie spędzało mi to snu z powiek. Zrobiłem tylko jedno długie wybieganie i to bardzo nietypowo, bo – ze względu na inne obowiązki – na raty, mające w sumie 33km (6km+6km+21km), w dodatku zaliczone 11 dni przed startem, czyli tak już na naprawdę ostatnią chwilę. Ogólnie moje przygotowania były inne niż te zalecane przez fachowców, przez poradniki i czasopisma biegowe, ale nie znaczy wcale, że nie były równie dobre, bo wcześniej robiłem wszystko podobnie, a problemów z zaliczeniem maratonu potem absolutnie nie było – a wręcz czasem wynik był o wiele lepszy od tego, którego oczekiwałem. Ja po prostu zbyt dobrze już siebie znalem - a raczej swój organizm - zbyt wiele zawodów w swym życiu zaliczyłem, więc wiedziałem co będzie dla mnie dobre, a co nie, na co mogę sobie pozwolić, a nad czym muszę się zastanowić i ewentualnie odpuścić. Ważne, że mój okres przygotowawczy przeprowadzony został ogólnie solidnie, bo objętościowo miałem nabiegane sporo kilometrów, więc nogi na pewno gotowe były na trochę bardziej wymagający wysiłek. Jedyną istotną zmianą, na którą sobie tym razem świadomie pozwoliłem, był odpoczynek od innych zawodów. Ostatnie takowe zawody biegałem 5 lipca w Kretowinach (na dystansie 33km, czyli niejako było to też długie wybieganie, w dodatku po bardzo wymagającej trasie), czyli prawie 6 tygodni przed startem w Gdańsku. Nie chciałem czuć dodatkowego zmęczenia w nogach, a nie chciałem też tak bardzo ich katować, bo wiadomo co innego trening, a co innego zawody, gdzie do głosu dochodzą adrenalina i chęć rywalizacji. Ostatnio miałem też problemy z kostką, czasem odzywało się też bolące od wielu lat ścięgno Achillesa, więc takie odpuszczenie innych imprez biegowych z pewnością było dobrą decyzją. Swój ostatni trening, krótkie 10km, zrobiłem w poniedziałek, czyli cztery dni przed maratonem, potem już nie biegałem, unikałem też wszelkiej aktywności sportowej, mało tego – nawet... ograniczyłem spacery z synem do minimum ;). Wszystko po, aby już nie męczyć nóg, by oszczędzać kostkę i ścięgno. Nawet w pracy starałem się jak najwięcej siedzieć, a przecież z reguły – jako prowadzący m. in. różne zajęcia sportowe – jestem tam często w ciągłym ruchu. Jednak chyba ta aż nazbyt przesadzona dbałość o odpoczynek w końcu się na mnie zemściła. Dzień przed maratonem na zajęciach Wiktor, jeden z moich podopiecznych, poprosił mnie o jedną krótką rozgrywkę w tenisa stołowego. Zawsze z chęcią lubiłem z nim grać, ale wytłumaczyłem mu, że jutro mam maraton i nie chcę ryzykować niepotrzebnego urazu, bo różnie z tym bywa, szczególnie przy ping-pongu, gdzie łatwo o skręcenie stawu skokowego. Chłopak jednak – nota bene będący... bliskim krewnym jednego ze współorganizatorów maratonu – prosił i prosił. Tłumaczył, że to tylko będzie raz, że przecież nic się złego nie stanie. W końcu zgodziłem się na jeden maleńki set, tym bardziej, że przy umiejętnościach dzieciaka – z całym szacunkiem dla niego – nie musiałem nawet się zbytnio ruszać. Okazało się, że to jednak w zupełności wystarczyło. W pewnym momencie musiałem wykonać większy zryw do piłki i... poczułem nagły ból w kostce. Leciutki, ale jednak to był niepokojący ból. W dodatku wcale nie przechodził. No i co? Kostka nadwyrężona jak nic. No żesz, w mordę... A Wiktor, jak to dziecko, miał z tego niezły ubaw. Dogryzał i śmiał się, twierdząc, że teraz to mogę sobie tylko pokibicować razem z nim. Ach te dzieciaki ;). Gdyby to było jeszcze 2-3 dni przed startem, to bym się nie zbytnio nie martwił, ale na niecałą dobę – to już naprawdę napawało niepokojem. Tym bardziej – jak już wspominałem – już wcześniej miałem problemy z tą kostką i tam trochę trwało zanim doszedłem do pełnej sprawności. Już pal licho mnie – gdybym biegł sam, zawsze mógłbym przetruchtać ten bieg, gdyby ból nie pozwalał na szybsze bieganie. Ale miałem przecież przy sobie innych ludzi, którzy pokładali we mnie zaufanie. Tak więc trochę zaniepokojenia wkradło się we mnie, na szczęście nie popadłem w czarną rozpacz. Po powrocie do domu od razu rozpocząłem czary-mary, smarowanie maściami chłodzącymi, owinięcie bandażem elastycznym, a wieczorem jeszcze trzymanie w zimnej wodzie. Było już lepiej, ale nadal mikroskopijnie odczuwałem dyskomfort. Mogłem spokojnie chodzić kilka minut, przejść kilkaset metrów, nagle jednak następował krótki błysk bólu, potem znowu było dobrze przez jakiś odcinek, po czym ponownie cierpiałem. No to klawo, na dystansie ponad 42km czeka mnie ponad setka takich miłych bolesnych rwań. Może i do przełknięcia, ale niepokojem napawał mnie fakt, czy po którejś tam takiej sytuacji, kostka nagle całkiem się nie sypnie i bye-bye dalszy udziale w biegu. Jednak ostatecznie włączyłem pozytywne nastawienie – bo zawsze powtarzałem, iż wiara, że będzie dobrze, czyni cuda – i bez stresu poszedłem spać.
Rano, w dniu startu, było już bez porównania lepiej. Ból był, ale taki naprawdę tyci-tyci, że wręcz wydawało mi się, że chyba go sobie zwyczajnie na siłę wyobrażam, więc z optymizmem pojawiłem się na miejscu startu. Jednak tak na wszelki wypadek nasmarowałem dodatkowo nogę żelem, owinąłem bandażem, wierząc że to uchroni mnie od dolegliwości i że nic złego po drodze mnie nie spotka.
Oprócz problemów z kostką, jeszcze kilka rzeczy nie dawało mi spokoju. Zającować grupę miałem wspólnie z Jankiem. Wiedziałem, że z nim będzie raźniej, ale jednocześnie bałem się, że w pewnym momencie… Janek nie da rady i ostatecznie zostanę sam. Czemu? Bo Janek biegał ostatnio dużo, zdecydowanie za dużo, jeszcze 2 tygodnie przed trójmiejskim maratonem wystartował w Karkonoszach, wcześniej też zaliczył spontaniczny koleżeński maraton po trudnej trasie. Cały czas prosiłem, błagałem, uzmysławiałem mu, żeby dał sobie lekko na luz, przynajmniej w okresie poprzedzającym start, tak jak ja to zrobiłem. Bo w to, że Janek dobiegnie, to nie wątpiłem. Tylko że tym razem nie polegało to tylko na dotarciu na metę, nieważne w jakim czasie - tu trzeba było przekroczyć ją w tym konkretnym czasie, czyli kilka-kilkanaście sekund przed upływem 4 godzin. Miałem prawo odczuwać niepokój i nie ukrywam, że miałem, ale mimo wszystko musiałem skupić się na swojej robocie, a nie patrzeć na innych. Jeśli zdarzy się tak, że Janek jednak odpadnie, to przecież będę jeszcze ja, po to właśnie jest nas dwoje. Jednakże miałem głęboką nadzieję, że może się jednak mylę i Janek da radę, bo to mimo wszystko twardy zawodnik.
Poza tym ostatnio miałem problemy z moim Garminem i to też – jako że musiałem pilnować dystansu, sprawdzać aktualne tempo, kontrolować czas – wprowadzało we mnie pewną nerwowość. Co prawda nazywano mnie mistrzem trzymania równego tempa (nie ukrywam, bardzo lubię to określenie) i niemal w ciemno potrafiłem bez zegarka wiedzieć, jak mniej więcej mam biec równo na dany czas, ale dodatkowa pomoc w postaci pomiaru elektronicznego zawsze jest sporym ułatwieniem. A ostatnimi czasy zegarek nie sprawował się zbyt dobrze. Po prostu Garmin wcześniej wyłączał mi się nagle, mimo iż bateria powinna jeszcze długi czas trzymać. Długo nie wiedziałem, co może być przyczyną, ale po jednym treningu się domyśliłem, że przekłamywało mi stan naładowania baterii. Mimo iż wybiegłem z domu ze 100% naładowaniem – w dodatku gdy się już ściemniało i po drodze często korzystałem z podświetlenia – to na koniec zegarek... wciąż pokazywał mi 100%, choć tak naprawdę było ich z pewnością o kilkadziesiąt jednostek procentowych mniej. Nie dziwiło mnie więc już, że wcześniej, gdy bateria pokazywała, powiedzmy 50%, to tak naprawdę była już na wykończeniu i kwestią czasu było to, że zaraz zegarek mi padnie. Jednak mimo iż rozwiązałem zagadkę wyłączania się zegarka i później na wszelki zawsze ładowałem go już po każdym treningu, dzięki czemu później już faktycznie nie miałem takich problemów, to jednak nadal bałem się, że w pewnym momencie odmówi mi posłuszeństwa – ot, jak to mają w zwyczaju czasem rzeczy martwe ;).
To byłoby na tyle, jeśli chodzi o moje obawy, jak widać: jedne mniejsze, drugie większe. Mimo wszystko wciąż wierzyłem, że będzie dobrze, a już całkowicie uspokoiłem się, gdy już tylko przyjechałem na start, gdy spotkałem znajomych, gdy widziałem te oczekiwanie, te zniecierpliwienie, te skupienie na twarzach, a jednocześnie radość z tego co nas czeka, gdy przede wszystkim uzmysłowiłem sobie, ilu kibiców na trasie będzie nas dopingować, dodawać mocy i otuchy – wówczas przyszedł wielki luz i stres przepadł jak ręką odjął. Będzie dobrze, Bulee! - mówiłem sobie stanowczo.
Podstawową rzeczą jest mieć najważniejszy dla zająca atrybut. Idę do pobliskiego budynku po moje baloniki, dzięki którym będę dla całej grupy bardziej widoczny na trasie. Z niecierpliwością obijają się o sufit, jakby nie mogły się już doczekać udziału ;). Patrzę na kolory. Oby tylko nie był to różowy – myślę sobie, w sumie nie wiem czemu. Oczywiście napis ‘4:00’ widnieje na tych... różowych - chyba musieliśmy z Jankiem komuś podpaść ;). Oczywiście to wszystko żarty, ale to też pozwoliło mi się jeszcze bardziej zrelaksować. Tak samo, gdy spotkałem Wiktora, który w czasie biegu miał jechać w jednym z samochodów organizatorów, a który ciągle twierdził, że... nie dam rady – to też było w pewien sposób motywujące. Po prostu chciałem mu zrobić na przekór – niczym małe dziecko ;). A co, nie wolno mi? Pewnie, że wolno. W sumie to powinienem mu jeszcze język pokazać ;). A swoją drogą – nie ma to jak dobre słowo i wiara twego podopiecznego ;).
Już na starcie dużo osób pyta się mnie, jak będziemy biec: czy równym tempem, czy stosując negative split (druga część trochę szybciej niż pierwsza), czy może jeszcze jakoś inaczej. Mówię, że będzie to cały czas w miarę równe tempo, czyli około 5:41/km, oczywiście plus-minus kilka sekund, bo robotem, niestety, nie jestem ;). Zapewniam jednak, że nie będą to jednak za duże różnice, czyli takie, że raz biegniemy kilometr w 6 minut, a potem nagle w 5 minut, czy – o zgrozo! – jeszcze szybciej (słyszałem o sytuacji, gdzie na pewnym maratonie zajączki prowadzące na czas końcowy 4h15min, zamiast biec tempem w okolicach 6:00/km, pierwsze 5km zrobili w... 25 minut z małym kawałkiem, czyli o ponad minutę szybciej niż trzeba było, co skończyło się nieuniknioną porażką dla wielu biegaczy z tej grupy). Oczywiście wyjaśniam też wsłuchanym we mnie z uwagą biegaczom, że biegniemy na czas brutto, więc trzeba będzie tą różnicę odzyskać na trasie, na szczęście jesteśmy dosyć blisko startu, więc nie będą to niemal nieodczuwalne przyspieszenia. Myślę, że dobrze byłoby, gdyby do 10km sytuacja się unormowała, czyli żeby był to bieg już bez potrzeby odrabiania strat. Najważniejszym jest, że do mety mamy koniecznie dotrzeć poniżej 4 godzin, najlepiej kilkanaście sekund przed upłynięciem 240 minut i tego trzeba się trzymać. Z pełną świadomością gwarantuję, że będziemy pomiędzy 3:59:30, a 3:59:59. Pewność siebie? A jakżeby inaczej! Trzeba wierzyć, że się uda, bo wiara w końcowy sukces, to już połowa sukcesu, inaczej nie miałem co tutaj szukać. Zaufało mi zbyt wielu ludzi – bo grupa na 4 godziny jest zwykle tą najliczniejszą – żeby pozbawić kogoś możliwości osiągnięcia zamierzonego celu. Rok temu był u mnie mały niepokój, bo nie wiedziałem, jak to wszystko wygląda. Teraz, wiedząc co i jak, śmiało wierzyłem w siebie, tym bardziej, że to tempo jest dla mnie, jak pisałem wyżej, idealne – bo nie za wolne i nie za szybkie. Jak już wspominałem wcześniej – ostatnio właśnie w tych okolicach cały czas biegałem i czułem się doskonale. Ostatni zaś trening, ten poniedziałkowy, to było właśnie sprawdzenie, czy dam radę trzymać to równe tempo. I udało się idealnie uzyskać 5:41/km, więc bardzo mnie to ucieszyło. Zresztą z okazji tego mojego jubileuszowego startu zrobiłem sobie na mojej zajączkowej koszulce napis, który mógł w pewien sposób uspokoić innych: "To mój 10. maraton, jesteście więc w dobrych rękach – a raczej... nogach". Ot, taki wesoły element, który działał na innych pozytywnie psychologicznie, a który później będzie dla mnie na pewną fajną pamiątką. Żeby jednak wszystko dokładnie kontrolować i trzymać rękę na pulsie, wydrukowałem sobie również opaskę z międzyczasami. Rok temu z takowej nie korzystałem, bo przy czasie końcowym 4h15min, trzeba było trzymać tempo ok.6min/km, więc łatwo było to mnożyć przez kolejne kilometry. Tym razem jednak musiałem mieć tempo około 5:41/km, więc próby sprawdzania czy po każdym kilometrze mieścimy się w czasie byłyby wymagającą pracą umysłową, a już na 30-35km – gdy zmęczenie i trudy biegu dawałyby się już mocno we znaki – mogło być wręcz misją niewykonalną ;). A taki pasek bardzo ułatwiał zadanie.
Okej, to już wszystko, jeśli chodzi o sprawy przedbiegowe. Pora przejść do najważniejszej części, czyli samego biegu.
Gdy tylko ruszyliśmy, od razu zaczęła się moja praca. Muszę pamiętać że cały czas biegniemy na czas brutto. Start minęliśmy 30 sekund po wystrzale, mamy jakieś niecałe kilkadziesiąt metrów różnicy, więc trzeba będzie to nadrobić potem, w tym przypadku ucinać po 1-3 sekundy na każdym kilometrze. Naprawdę fajnie, bo nie czekają nas zbyt gwałtowne przyspieszenia. Nie wiem, jak to jest w innych, naprawdę wielkich maratonach, gdy różnice między wystrzałem startera, a minięciem linii startu wynoszą po kilka minut i potem trzeba to wyrównać, by idealnie wpaść na metę – tam, chcąc nie chcąc, trzeba naprawdę biec sporo szybciej na każdym kilometrze. U nas na szczęście nie muszę się tym martwić, bo strata jest niewielka i nie będzie za bardzo odczuwalne i bolesne jej odzyskanie. 1km to jest idealne 5:41, oczywiście wciąż istotne jest, że to czas brutto, bo dla tych, co włączyli zegarki od minięcia linii startu to jeszcze nie był pierwszy kilometr. Na szczęście większość biegnących z nami o tym wie, a jeśli nie – szybko wyjaśniam takim zawodnikom niuanse różnicy.
Biegnę dalej równym tempem, choć podbieg ulicą Świętojańską już niemal na początku biegu, mógł niektórym wejść w nogi. Niestety czy to górka, czy to płaski odcinek, czy to zbieg, musimy trzymać stałe tempo. Mijają kolejne kilometry. Czas leci szybko. Grupa jest wesoła i – co jednocześnie cieszy i niepokoi – rozgadana, więc dla spokoju sumienia uprzedzam, żeby, gdy tylko jest to możliwe, oszczędzać siły, bo to dopiero początek, a niepotrzebna rozmowa może, niestety, niekorzystnie wpłynąć na kondycję w dalszej części biegu. Najwięcej gada... Janek. Tu również jednocześnie cieszę się – bo to my jesteśmy od tego aby dopingować innych zawodników, rozładować atmosferę, odwrócić myśli od biegu – ale też niepokoję, bo mój towarzysz jest tak samo narażony na opadnięcie z sił spowodowanych niepotrzebną paplaniną. Jasiu biegnie też trochę za szybko, więc często muszę go spowalniać, bo tempo zawsze trzyma pierwszy pacemaker, a Jasiu niestety aż za bardzo - bo o kilka, a czasem kilkanaście sekund - wybiegał do przodu. Na szczęście z reguły słuchał się i zwalniał. 5km to czas 28:35, czyli do wyrównania straty jeszcze zostało 10 sekund. Jasiu wciąż lekko wyrywa do przodu. W końcu postanowiłem już nic nie mówić, po prostu wyskoczyłem przed niego i powolutku zwalniając, zmusiłem go by też zwolnił. Najgorsze, że wciąż rozmawiał jak nakręcony ze znajomym biegaczem. Jak dla mnie zdecydowanie za dużo. Oszczędzaj siły, mówiłem w myślach.
10,55km, czyli równo 1/4 dystansu, to czas 59:55, czyli w końcu jest 5 sekund zapasu. Niewiele, ale już nie musimy tak bardzo gonić. Teraz tylko trzeba kontrolować tempo tak, żeby za bardzo nie przyspieszyć, ale też by nie zwolnić. Tym bardziej że zaczyna przygrzewać słoneczko. Grupa jednak dzielnie prze do przodu. Jest trochę dowcipkowania, trochę anegdotek z biegowych tras, ale przede wszystkim wzajemny doping. To najważniejsze, bo to wiąże grupę i bardzo pomaga. Na 14km czeka moja kochana rodzinka: żona z synkiem oraz rodzice. Wszyscy gorąco dopingują. Super uczucie, ale z tych emocji – no i pacemakerowskich obowiązków – nie ucałowałem najbliższych, choć bardzo, ale to bardzo, chciałem, bo głośne "Tata! Tata! Tata!" słyszałem już z daleka. Jeszcze szybki rzut oka na czas, wszak to 1/3 biegu za nami: 1:19:45, czyli 10 sekund nadwyżki. Zapas jest, ale czy nie za mały? Przecież druga część trasy ma być troszkę trudniejsza, bardziej wymagająca, bo z większą ilością podbiegów. Postanawiam jednak biec równo, bo jak teraz przyspieszę, to mi biegacze nie wytrzymają tej drugiej części, a tak nogi przyzwyczają się do pewnego rytmu i pójdą niejako automatycznie. Najważniejsze jest to, że nie jesteśmy spóźnieni.
20km i kolejny punkt odżywczy. Jednak jakiś taki chaotyczny. Są stoliki, na nich butelki z wodą, ale jednak w większości jest tam jeszcze sporo wolnego miejsca, z kolei gąbki do odświeżenia ciała leżą na ziemi, w dodatku niektóre jeszcze w folii. Najbardziej zaś jednak zaskoczył mnie stojący obok jakiś karton. Mijam go i okazuje się, że tam są... banany. No żesz, cholera, skąd ja mam to wiedzieć? A nawet gdybym wiedział, to mam się jeszcze po niego schylać? Czemu nie ma ich na stolikach?! Naprawdę jestem wkurzony, bo zastrzyk energii nie zaszkodziłby w tym momencie. Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej znajomy biegacz-kibic, zaopatrzony w rower, pstryka fotki, więc proszę go o podrzucenie mi banana. Po kilku minutach go dostaję – potem dowiedziałem się, że ów kolega owoc nie wziął z punktu odżywczego, a kupił w pobliskim sklepie. Co za gest! Połykam banana w ekspresowym tempie i do razu czuję jak dostaję zastrzyk energii. Na razie to efekt placebo? Możliwe, ale o to właśnie mi chodziło.
Zerkam na zegarek. Zbliża się 21km, a punktu pomiarowego nie widać. Wiem, że u mnie – ze względu na czas brutto – powinien pokazać się około 50 metrów dalej. W końcu jest, ale 120 metrów dalej. Trochę mi zaczęło więc przekłamywać w GPS. Będę musiał brać na to poprawkę. Jest jednak dobrze, bo półmetek mijam w 1:59:45. Pięknie. Mówię grupie, że teraz będzie już łatwiej, bo odliczamy do dołu. Tu już nie będzie: to dopiero 17, 18, 19, 20km, teraz będziemy mówić: zostało już 20, 19, 18, 17km, itd. Mi osobiście to zawsze pomagało i poprawiało nastrój.
To był chyba 24km – nie pamiętam dokładnie, ale coś w tej okolicy – gdy minął nas biegnący z naprzeciwka po drugim pasie pierwszy zawodnik. Sunął jak rakieta, a do mety miał już jakieś 3-4km, my zaś zbliżaliśmy się dopiero do Zielonego Trójkąta – wymagającego podbiegu, który kończył się jednak kurtyną wodną ze strażackich węży. Ta górka to był jednak dopiero początek cięższych zmagań. Już na 27km czekał nas kolejny podbieg przy stadionie PGE Arena. Jego imponujący rozmiar i bursztynowy kolor to był naprawdę piękny widok, aż dodawał motywującego kopa, ale fakt, że biegniemy po ślimaku i obiegamy go we wszystkich możliwych kierunkach, w dodatku w pełnym słońcu, miał tu kolosalne znaczenie. Jak już wspominałem wcześniej, trasa maratonu została zmieniona, co niektórzy przyjęli z ulgą, bo nie było drogi na i z Westerplatte. To miało być znaczne ułatwienie, ale z pewnością nie było łatwiej. Tu też były długie, ciągnące się samotnie proste, w dodatku czekał nas ciężki podbieg na most, potem kolejny jeszcze raz po nawrocie, w dodatku działo się to przy wysokiej temperaturze, a to wszystko z pewnością siadało na psychice zawodnikom równie mocno – jeśli nie mocnej, bo tu w gratisie dostaliśmy jeszcze wymagające podbiegi – jak długa niesławna prosta przy Westerplatte. Jeśli mam być szczery, osobiście wolałbym jednak tą długą monotonną prostą niż te masakryczne podbiegi. Tu właśnie – przy obieganiu stadionu – dało za wygraną najwięcej osób. Ale nie ma się co dziwić, bo to była – tu zapożyczam idealnie pasujące zdanie z relacji mojej znajomej – betonowa pustynia...
Najgorsze jest to, że Janek – który co prawda jest wciąż za mną – nie wygląda już za dobrze. Znam tę minę i wiem, że ten bieg nie sprawia mu już frajdy. Muszę więc liczyć się z tym, że zaraz będę biegł sam, choć nadal mocno wierzę w Janka i w to, że jednak się zmobilizuje i da radę dociągnąć do końca. Po minięciu kilkuset metrów za 32km informuję przetrzebioną już mocno grupę, że zostało nam mniej niż dyszka, dodając z mocą, że są dzielni, waleczni i na pewno dadzą radę. Wiem jednak, że wielu dały się we znaki trudy biegu i nawet słowa otuchy nie wygrają z kryzysem. W końcu jednak ten nieszczęsny stadion zostawiamy za sobą.
W okolicy 34km, biegnący nawrotem z naprzeciwka zawodnik zahacza o mnie i... zrywa mi z koszulki przymocowane baloniki! Na szczęście zaczepiły się o niego, więc ich nie straciłem, choć później jeden mi uleciał przy próbie ponownego zamocowania. Mój kochany różowy balonik, chlip ;). Istotne jest tu jednak to, że musiałem się jakieś 20 metrów cofnąć i gonić zawodnika, potem kilka sekund straciłem na rozplątanie balona (potem trzymałem go już w ręku), przez co z powrotem w drugą stronę musiałem przez dobrą chwilę przycisnąć i wyrównać niespodziewaną stratę. I poczułem to w łydkach wyjątkowo mocno, taki naprawdę nieprzyjemny prąd, jakby już miał łapać mnie skurcz. Na szczęście nie złapał, ale organizm dawał w ten sposób sygnał, że leci już na rezerwie, więc musisz się, chłopie, mieć na baczności. Dla mnie to jest jednak nieistotne, skoro ja nie mogę zwolnić i oszczędzać siły, nie mogę się zatrzymać i na wszelki wypadek rozmasować łydki, bo ja muszę trzymać równe tempo, czy tego chcę czy nie. Nie ma, że boli ;). Gdy już wyrównałem niespodziewaną stratę i w końcu zwolniłem do potrzebnego tempa, czekała na mnie niespodzianka - chyba w nagrodę za niespodziewaną przygodę z balonikami. Widzę znajomych z Akademii Biegania, jeden z nich trzyma w ręku butelkę... coca-coli. I to specjalnie dla mnie! Nie wierzę. Kilka dni przed startem mieliśmy powiedzieć grupie dopingującej, czego sobie życzymy na trasie, więc powiedziałem – trochę tak z przekorą, ale także zgodnie z prawdą – że marzę o pepsi! Oczywiście od razu posypały się na mnie gromy, że to niewskazane, że co to, to nie, że zamiast tego będą pomarańcze, arbuzy, itp. A tu jednak spotkała mnie taka niesamowita niespodzianka – i tu od razu przy okazji ślę podziękowania dla całej AB, bo Wasz doping na całej długości trasy naprawdę bardzo pomagał. Ta lodowata (!) butelka była wręcz ambrozją, w dodatku trafioną idealnie, bo na punkcie odżywczym przy 35km stały już niedobitki wody, w dodatku ciepłe jak diabli. Do tej pory nie biegło mi się źle, ale po tym cudownym brązowym napoju dostałem potężnego kopa. W przeciwieństwie jednak do Janka, bo nawrót pozwalał mi wyraźnie zauważyć, że ma już do mnie kilkaset metrów straty, a w dodatku wyglądał strasznie, dosłownie jak trup - sorry za taki opis, ale tak właśnie było. Było pewne, że biegnie już na oparach, że nie dociągnie w limicie. Biedaczysko. Chciałbym zwolnić i mu pomóc, ale przecież nie mogę, muszę robić swoje, tym bardziej że już sam jestem zmuszony ciągnąć ten ważny wózek. No nic, trzeba więc dać radę, choćby nie wiem co się działo. Za jakiś czas dobiega do mnie dziewczyna i pyta po angielsku czy będę mocno przed 4 godzinami, czy może równo w tym czasie, czy też może mam już jakąś stratę. Mimo gorąca, mimo zmęczenia i znużenia – bo nie ukrywam, że też jest mi ciężko – jakoś udaje mi się sklecić zdania i wytłumaczyć, że ja będę kilka sekund przed 4 godzinami, więc jak ze mną wbiegnie będzie miała gwarantowany ten czas, w dodatku, jakby co, ona na czas netto ma jeszcze więcej zapasu. Niby wydaje się proste, bo angielski nie jest dla mnie zbytnim problemem, ale w tym upale, w tych warunkach musiałem trochę wysilić swe szare komórki ;). Dziewczyna jest zadowolona i mówi, że będzie się więc trzymać mnie, na co odpowiadam, że po to przecież tu jestem i po to się tak męczę ;). Mija jednak jakieś półtora kilometra, gdy dziewczyna nagle stwierdza, że jednak nie da rady, że musi odpuścić, ale że było miło i w ogóle robię good job. Fajnie, choć próbuję ją jeszcze zdopingować, że to tylko almost 5km, ale ona kwituje, że to jest still almost 5km ;).
Biegnę dalej, wydaje mi się, że sam, choć za mną widzę kilku biegaczy, którzy nadal się mnie dzielnie trzymają. To już 38km z kawałkiem, zostało więc 4km, to już nawet nie 1/10 biegu. Niby niewiele, ale tu jest powrotny podbieg na Zielony Trójkąt. Nagle czuję tu niewielki, ale długotrwały skurcz w lewej łydce, z kolei w prawym piszczelu też coś dziwnie zaczyna ciągnąć i kłuć. O nie! Tylko nie to! Nie tak blisko mety! Trochę zwalniam, ale nic nie przechodzi, w dodatku prawa noga mocno sztywnieje. Bez problemu dochodzą do mnie będący ze mną w grupie dwaj biegacze, więc faktycznie musiałem naprawdę mocno zwolnić. Choć serce mi się kraje, muszę być szczery, więc niemal ze łzami w oczach mówię, że coś się dzieje z moimi nogami i niestety mogę nie dać rady. Jednak od razu zaznaczam, że to nadal jest czas gwarantujący złamanie 4 godzin, a do netto jest dodatkowo sporo zapasu. Na szczęście spotykam się z wyrozumiałością i słowami otuchy. Na szczęście też, gdy podbieg się skończył, wszystko momentalnie mi przeszło, mogę więc odetchnąć z ulgą. Rozmawiam sobie z jednym z biegaczy, który mówi mi bez ogródek, że jestem jak robot jakiś, bo tempo mam niemal jak w zegarku, że jeszcze nigdy nie biegł tak świetnie wyważonym pace"em. To miód dla moich uszu, równie mocno dający powera jak najlepszy izotonik ;). Drugi z kolei dopytuje się czy faktycznie zmieścimy się w 4 godzinach, bo to jego debiut, a taki czas to dla niego wymarzony rezultat. Zostało niecałe 3km, więc nie powinno być problemu, choć ostrzegam go, by w teraz za bardzo nie szarżował, a ewentualnie przyspieszył w samej końcówce. Wystarczy mu, że będzie nawet pół kroku przede mną i plan wykona ;). Za chwilę też dobiegam do znajomej, która miała w planach również łamanie 4 godzin. Wcześniej biegła sporo przed nami, ale widać teraz osłabła, więc motywuję ją do wykrzesania z siebie jeszcze odrobinki sił, ona jednak doskonale wie, że jak jej nie wyprzedzę, to będzie pewna końcowego sukcesu, więc cały czas trzyma się przede mną, a z czasem nawet się oddala. Po chwili jednak sam się muszę zdopingować, gdy na 40km znów chwytają mnie skurcze, identyczne jak wcześniej. Te jednak mijają szybko. A meta jest już coraz bliżej. Mam jeszcze około 12 minut na pozostałe 2km, powinno być już dobrze, a nawet świetnie. Dystans zmniejsza się coraz bardziej, najpierw zostaje 1,5km, potem 1km. Przebiegamy przez stragany Jarmarku Dominikańskiego, które kuszą wonią różnych smakołyków – normalnie aż ślinka cieknie, choć później dowiaduję się od innych, że ten zapach niektórych wręcz mdlił. W końcu skręt na ulicę Długą i ostatnia prosta do mety. Wielka wrzawa i głośny doping licznych kibiców. Elektroniczny zegar wskazuje, że jestem idealnie na czas: 3:59:37 brutto, a 3:59:07 netto – szkoda że jednak samotnie, bo Janek ostatecznie przybiega ponad 13 minut później. Ja jednak uroczyście mogę meldować: mission accomplished!
Medal odbieram... od Wiktora, który oczywiście jest zawiedziony, bo nie wierzył, że mi się uda. Ech, kolego sympatyczny, naprawdę nie zepsujesz mi wspaniałego nastroju. Zaczepia mnie też dziewczyna z zagranicy, przedstawia się jako Emily, i dziękuję raz jeszcze za wcześniejsze towarzystwo. Nie udaje się jej zmieścić w 4 godzinach, bo kończy z czasem 4:01:09, ale okazuje się, że to był jej debiut, więc i tak jest szczęśliwa, że udało się jej przebiec royal distance. Ja też cały czas jestem przeszczęśliwy, a widok żony i synka jeszcze te szczęście potęguje. Endorfiny krążą po ciele, atmosfera święta, liczni kibice, głośny doping – to wszystko sprawia, że chce mi się płakać z radości. I właśnie za to kocham biegać. Moja Madzia – widać to wyraźnie – jest ze mnie naprawdę dumna, mimo iż już nie pierwszy raz witała mnie na mecie. Widać u niej też ulgę, bo cały czas bała się, że kłopoty z nogą będą w pewnym momencie przeszkodą nie do pokonania, ale już doskonale wie, że ma męża ze skały ;). Nie ukrywam jednak, że też oddycham z ulgą, bo faktycznie różnie mogło się zdarzyć, tym bardziej, że pogoda oraz trasa nie rozpieszczały. Moja kostka dała znać o sobie kilka razy, ale na szczęście bez konsekwencji. Tradycyjnie też zaswędziało mnie ścięgno, ale do tego już się przyzwyczaiłem. Z kolei po samym biegu czułem się dobrze, choć stojąc później w tramwaju, nogi dawały znać pulsowaniem mięśni, że z chęcią by usiadły – co jednak nie było mi dane uczynić. W domu biorąc kąpiel, złapały mnie jeszcze skurcze, ale myślę, że to raczej od chłodnej wody. Wyjątkowo długo czułem też ołów w nogach, bo jeszcze w poniedziałek nie byłem tak zregenerowany, jak na przykład po kwietniowym maratonie w Warszawie, a tam przecież mój bieg był szybszy i intensywniejszy, a doszedłem do siebie błyskawicznie. W ogóle muszę przyznać, że ten obecny maraton był w czołówce biegów, które mimo wszystko mocno dał mi się we znaki, choć tak naprawdę odczułem to wszystko dopiero po biegu, w sumie dopiero w domu, bo w trakcie biegło mi się naprawdę super – bez zwątpienia, bez kryzysów, bez większych problemów. Oczywiście to zmęczenie było bez porównania z tym, które miałem w Dębnie, gdzie zrobiłem życiówkę i na końcu umierałem, ale teraz również czułem się znacznie gorzej niż w pokonanej przecież szybszym tempie Warszawie. I tu nie do końca chodzi mi o zmęczenie fizyczne, ale raczej znużenie i to bardziej psychiczne – kurczę, ciężko mi to dokładnie wytłumaczyć. Ogólnie, mimo braku problemów fizycznych, nie czułem się po biegu zbyt komfortowo. Może te wcześniejsze przypadki z kostką, te różne przeciwności, ta nerwowość, ta cała presja, ta konieczność trzymania równego tempa podświadomie tak mi ciążyły, do tego jeszcze napędzała mnie adrenalina, więc dopiero później, gdy całe napięcie już zeszło, mój organizm w całości poczuł, na jaki stres był narażony. Tym bardziej więc cieszę się z sukcesu - a najbardziej z tego, że dotrzymałem słowa i doprowadziłem grupę jak zapowiadałem - cieszę się z kolejnego zaliczonego maratonu, z wielkiej frajdy jaki mi sprawił i z prawdziwą niecierpliwością oczekuję już kolejnego, a najlepiej takiego, gdzie na koszulce napisane będzie: "To mój 50. maraton"... ;)

P.S. Trochę się rozpisałem, ale miło było przeżyć to jeszcze raz ;).

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


SirM (2014-09-25,23:33): Wpisem przypomniałeś mi start. Biegłem w twojej grupie. Dobrze wspominam twoje prowadzenie i ciebie :) Ciut uciekłeś mi przy PGE przed nawrotem i drugim podbiegiem na most. Na mecie byłem jakieś 2 minuty po Tobie.







 Ostatnio zalogowani
FEMINA
12:29
zsuidakra
12:09
gpnowak
12:04
akatasz
12:01
bobparis
11:52
klewiusz
11:14
lukasz_luk
11:12
wojmic
11:02
1223
11:01
Personal Best
10:59
fit_ania
10:47
Goniusia13
10:31
Raffaello conti
10:20
Arasvolvo
09:50
uro69
09:43
Admin
09:34
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |