Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
303 / 475


2014-07-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
XVI Bieg O Kryształową Perłę Jeziora Narie, czyli to wina Janka i Adasia ;) (czytano: 1180 razy)

 

Niech o trudności tego biegu, a jednocześnie o jego wyjątkowości, świadczy fakt, że doskonale wiedziałem, czego mam się spodziewać – a więc podbiegów, palącego słońca, kryzysów na trasie i wysiłku porównanego do przebiegnięcia maratonu – a mimo tego zjawiłem się w Kretowinach ponownie. Bo mimo iż na mecie umierasz, wiesz doskonale, że za rok zjawisz się tu znowu, po raz kolejny walcząc z dystansem i własnymi słabościami.

Do Kretowin pojechałem z całą rodziną oraz Jankiem i jego córką. Początkowo w planach mieliśmy przyjazd już w piątek wieczór, wynajęcie domku, zaliczenie biegu, odpoczynek i powrót dopiero w niedzielę – ot, takie mini wczasy – ale miesiąc przed startem okazało się, że w niedzielę czeka mnie chrzest mego bratanka, którego w dodatku byłem chrzestnym. Wybór więc mógł być tylko jeden – odpuszczam chrzest, hehe… Nie, oczywiście, że nie – najważniejszy był sakrament, stąd na bieg wyjechaliśmy w dniu startu z samego rana. Na miejscu sprawnie odebraliśmy pakiet startowy, trochę porozmawialiśmy z innymi biegaczami i... czas wolny się skończył – trzeba było meldować się na starcie.
Moje zamierzenia czasowe? Jeszcze w środę wieczorem niespodziewanie i całkiem niezamierzenie zrobiłem w sumie… 32km, z czego końcówkę naprawdę szybko – tak więc teoretycznie Kretowiny miałem już zaliczone (wiedziałem, że to nie będzie dystans 33km, lecz okolice 32km, choć organizatorzy wciąż uparcie, i niestety wciąż błędnie, trzymają się swej wersji). W sumie zajęło mi to 2:55:42, więc wiedziałem, że podobny wynik był w moim zasięgu, ale na wszelki wypadek dałem sobie jeszcze trochę zapasu – czyli zmieszczenie się w 3 godzinach. To co prawda nie będzie za szybko, ale też wstydu mi nie przyniesie. Trzeba było się też liczyć z tym, że to nie miał być prosty uliczny bieg, a bardzo wymagający wyczyn – stąd trzeba było od początku dobrze szafować siłami, pobiec mądrze, odpowiednio taktycznie i z naprawdę mocną głową. A z tym mogło być różnie. Jak już pisałem wyżej, wiedziałem czego się spodziewać, co mnie będzie czekać i – nie ukrywam tego! – naprawdę bałem się tej trasy i tych warunków, bo różne rzeczy mogły się przecież zdarzyć. Tym razem jednak miałem też dodatkową motywację, która nakazywała mi nie poddanie się i walkę z przeciwnościami. Na plecach zamieściłem dodatkową kartkę ze specjalną z adnotacją, że biegnę dla wspomnianego wyżej bratanka, a każdy zaliczony przeze mnie kilometr miał gwarantować mu 3 lata udanego życia. Ktoś powie, że to tylko takie niepoważne wierzenia, ale jakże miłe i sympatyczne, a w tej sytuacji w pewien sposób dodatkowo mnie motywujące.
Żeby jeszcze bardziej podkreślić fakt, że będę biegł wolniej niż zwykle, wystartowałem z ostatniej linii i potem spokojnie mijałem sobie innych biegaczy. No może nie tak zbytnio spokojnie, bo już od początku zaczęła dawać mi się we znaki kostka – co prawda tylko na podbiegach, ale widziałem jednak, że tych podbiegów będzie kilkanaście, więc obawiałem się, czy dam radę, a przede wszystkim, czy noga da radę to wytrzymać. Na szczęście po pokonaniu kilku wzniesień ból przestał dokuczać. W międzyczasie na drugim kilometrze odskoczył ode mnie Janek, ale wiedziałem, że jest lepiej ode mnie przygotowany, więc nie było sensu trzymać się razem, bo tylko bym go spowalniał, a znając go, z pewnością planował pobiec w czasie zbliżonym do zeszłorocznego (2:48:02), a nawet spróbować go pobić. Wtedy biegliśmy razem, wtedy to ja go prowadziłem, ale wówczas to był ledwie początkujący biegacz i zwyczajnie bałem się go zostawić, by gdzieś mi po drodze nie padł, ale przez ten rok zrobił tak kolosalne postępy, że teraz to ja byłbym raczej – nie boję się tego przyznać – dla niego kulą u nogi. Zresztą, jak wspominałem wyżej, ja miałem swoje własne zamierzenia i zamierzałem się ich uparcie trzymać. Pomóc mi w tym miało dodatkowo… nie sprawdzanie zegarka, czyli czasu i tempa. Czemu tak nietypowo? Bo wiem, że jak zaczynam biec jakimś tam tempem, a potem przez jakiś czas biegnę już wolniej, to czuję nieodpartą potrzebę przyspieszenia i wyrównania straty – i to jest silniejsze ode mnie. Po prostu mimo iż głowa mówi coś innego, to nogi i tak robią swoje. A tak bez zegarka miałem sobie biec swobodnie, bez kalkulowania, przeliczania, bez niepotrzebnego spinania się. No i sobie tak biegłem po swojemu i czułem się naprawdę fajnie. Trzeci kilometr, czwarty, piąty. Systematycznie do przodu. Przede mną, około stu metrów, cały czas miałem Janka, ale byłem pewien, że on w końcu ode mnie bardziej odskoczy, włączając kolejny bieg. Tylko dziwne było to, że Janek wcale się ode mnie zbytnio nie oddalał, raz był bliżej, raz dalej, ale cały czas miałem go w zasięgu wzroku. Mało tego – z każdym kolejnym morderczym podbiegiem to już ja się do niego systematycznie zbliżałem, aż w końcu w punkcie odżywczym na 16km, czyli równo na półmetku dogoniłem go, od razu stanowczo zaznaczając mu jednak, by nie podawał mi czasu. Ten jednak (z premedytacją?) się wygadał, że mam tempo w okolicach... 5:10/km. Zaskoczony zerknąłem na zegarek, bo nie chciało mi się w to wierzyć. Ale czas nie kłamał i w tym miejscu wynosił niecałe 1h23min – co po tych wszystkich górkach i podbiegach zakrawało na prawdziwy cud. No i pal licho wzięły moje plany – i to w całkiem zaskakującym aspekcie, bo okazało się, że paradoksalnie bez zegarka biegłem szybciej niż zamierzałem. Myślę jednak, że sporo w tym było winy... Janka (sic!), który skupił na sobie całą moją uwagę, przez co nie myślałem o niczym innym, a szczególnie o tych wszystkich podbiegach i górkach, których było do tego momentu naprawdę sporo i mocno dawały w kość. Janek, całkiem niespodziewanie, pomógł mi pokonać tą część trasy bez większych problemów. W tym momencie postanowiłem więc zarzucić do końca swój wcześniejszy plan i wcielić w życie nowy, czyli powalczyć o podobny czas z półmetka w drugiej połowie biegu. Czułem się dobrze, wyśmienicie wręcz jak na te podbiegi, jak na ten wysiłek, który do tej pory włożyłem, więc warto było zaryzykować, tym bardziej, że teoretycznie – przynajmniej dla mnie, bo górek nie znoszę – najcięższą część miałem już za sobą, co wróżyło dobrze na drugą połowę. Dodatkowym bodźcem do nie odpuszczenia sobie biegu był fakt, że jeśliby mi się udało utrzymać dotychczasowe tempo, to czas końcowy będzie lepszy niż w zeszłym roku. Co prawda musiałem brać poprawkę na to, że to dopiero połowa dystansu, że może nie udać mi się utrzymać wymaganego tempa, że dopadnie mnie kryzys, że zdarzyć się może wiele rzeczy, które pokrzyżują mi plany – ale to mnie nie zniechęcało do dalszej walki. Jeśli faktycznie zdarzy się coś niespodziewanego, trudno, ale tym będę się martwił, jeśli faktycznie będzie mieć miejsce. A dużo jednak na to mogło wskazywać. Podbiegów miało być mniej i miały być bardziej łagodne, co nie znaczy że od razu miało być łatwiej, co niebawem potwierdziły dwa bardzo "optymistyczne" i niezwykle "mobilizujące" napisy na asfalcie, mówiące – najpierw, że za 3 minuty czeka nas patelnia, a chwilę potem, że zaraz zacznie się Sahara na odcinku 10 km i prawdziwy test charakteru. No i to wcale nie była przesada, bo asfalt zmienił się w drogę gruntową, w przeważającej części piaskową. Ja co prawda wiedziałem, czego się mam zaraz spodziewać, ale dla tych, co biegli tu po raz pierwszy, ta część miała okazać się bolesną lekcją o sobie. W tamtym roku to był dla mnie najcięższy odcinek, tym razem było już znacznie łatwiej. Może dlatego, że tym razem działanie palącego słońca zostało osłabione przez co prawda mocno wiejący w twarz, ale chłodny i przyjemny, wiaterek. Wiedziałem też, że z pomocą przyjdą też okoliczni mieszkańcy, którzy sami z siebie będą częstować nas wodą, chłodzić wodnymi prysznicami, dopingować i zagrzewać do walki, przynajmniej tak było rok temu – i to mnie pocieszało i ciągnęło dalej do przodu. Jednak początkowo przeżyłem zawód. Rok temu na 20km czekała uczynna pani ze szlauchem i zimną wodą – i wówczas ta anielica pojawiła się w idealnym momencie, bo było mi wtedy naprawdę ciężko. Teraz też się jej tam spodziewałem, ale tym razem spotkała mnie niemiła niespodzianka – mej anielicy tym razem nie było! Nie powiem, samopoczucie od razu mi się pogorszyło, ale na szczęście tylko na moment, bo chwilę potem czekał kolejny punkt odżywczy. Tu zamarudziłem trochę dłużej, bo wziąłem kostki cukru, banana, napiłem się wody, wylałem też jej sporo na siebie – i przez to dogonił mnie Janek. Zaoferowałem się, że od teraz możemy dalej biec razem, że dzięki temu będzie nam lepiej, że własne towarzystwo pomoże nam łatwiej pokonać najbliższe kilometry. Janek jednak powiedział, bym robił swoje, bym nie patrzył na niego, ale jakoś nie potrafiłem go zostawić samego sobie. Choć ciągnęło mnie do przodu, to co chwilę zerkałem do tyłu i zwalniałem, gdy odległość między nami się za bardzo zwiększała. Z czasem jednak ta prędkość to było dla mnie zdecydowanie za wolno – tym bardziej, że cały czas walczyłem przecież o jak najlepszy czas – więc musiałem skończyć z koleżeństwem i ruszyć bardziej do przodu. I ruszyłem, ale dosłownie na moment, gdy niespodziewanie wściekłym bólem odezwała się kostka. Nie! Tylko nie to! Dlaczego?! Nie po tym wszystkim!... Chcąc nie chcąc musiałem się zatrzymać. Minął mnie Janek. Zacząłem rozmasowywać kostkę, ruszać energicznie nogą i... ból minął. Uff! Musiałem jednak teraz znacznie bardziej uważać, sprawdzać nogę, kontrolować czy coś złego nie zacznie się dziać. Tak się na tym skupiłem, że nie dość, że przegoniłem Janka, to... dogoniłem też innych znajomych, których wcale nie spodziewałem się dogonić, bo ci w innych biegach, na innych zawodach byliby z pewnością daleko przede mną! Jak widać, nie wszystkim dane było wyjść zwycięsko z tych trudnych warunków. Tym bardziej byłem zdziwiony, że ja jednak wciąż daję radę. Nie będę jednak udawał, że cały czas biegło mi się dobrze, bo miałem chwilowe momenty zwątpienia, chęci odpuszczenia, a nawet zatrzymania się i przejścia do marszu – w tych warunkach było to nieuniknione. Jednak żal mi było stracić to, co zyskałem w pierwszej części, nawet pół minuty w tym momencie było niezwykle cenne, tym bardziej, że tempo odrobinę mi siadło. No i biegłem przecież dla kochanego Adasia – co prawda nie musiałem robić tego biegiem, ale mimo to wymagałem od siebie, żeby dać z siebie jak najwięcej, a nie żeby odbyło się to tylko tak na pół gwizdka. Uparcie więc walczyłem. Dystans i czas mijał mi na szczęście szybko. Z kolejnymi kilometrami było już coraz łatwiej, bo było coraz więcej prywatnych punktów z wodą – i z każdego korzystałem z czystą rozkoszą, a woda tam była wręcz lodowata. Na końcu polnej drogi czekał jeszcze solidny prysznic z węża strażackiego – i tu paradoksalnie zrobiło mi się wręcz zimno, gdy dostałem konkretnie po łydkach – i w końcu zaczął się ponownie ukochany przeze mnie asfalt. Zmęczenie odeszło jak ręką odjął i wstąpiły we mnie nowe siły. Zostało raptem niecałe 4km, a ja miałem na nie prawie 21 minut, by osiągnąć rezultat z zeszłego roku – tak więc wiedziałem już, że życiówka z pewnością będzie. A jaka? – teraz zależało to już tylko ode mnie. Szybko przeanalizowałem możliwości i... postanowiłem powalczyć o złamanie 2h45min, tym bardziej, że wcale nie potrzebowałem na to zbytniego przyspieszenia – ot, po prostu tempa z początku biegu, co raczej nie stanowiło już żadnego problemu. Biegło mi się teraz rewelacyjnie, wiadukt – ostatni trudny fragment biegu – nie sprawił mi żadnych problemów, a potem to już było spokojne kontrolowanie czasu. W końcu pojawił się ostatni zbieg, potem zakręt i w końcu długa prosta w kierunku mety, w czasie której udało mi się minąć jeszcze kilka osób – sporo z nich jednak nie biegło, a ledwo szło, człapało wręcz. Widzę w końcu metę i słyszę swego synka krzyczącego na całe gardło: "Tata! Tata! Tata!". Żona też mnie dopinguje. Och, jakie to cudowne uczucie. Dla takich momentów warto było się męczyć. Szczęśliwy kończę bieg w czasie 2:44:40 netto (tu od razu małe wtrącenie: według oficjalnych wyników metę minąłem w 2:45:01 brutto – trochę to zaskakujące, bo mam nagrany filmik z mety, a tam wyraźnie widać, że mijam ją w czasie 2:44:57, ale to już mały szczegół). Czuję się fantastycznie, na pewno lepiej fizycznie niż rok temu – żadnego osłabienia, żadnych bólów bądź skurczy. Kurczę, z chęcią bym sobie jeszcze pohasał ;). Przyjmuję gratulacje od żony, synka, biorę kawałek arbuza i z rozkoszą wbijam się w jego soczysty miąższ. Odbieram też kryształową perłę – przepiękny kawał kunsztownej roboty. Rozmowa z innymi biegaczami (Janek dobiega do mety w 2:55:44, a więc ostanie 10km musiało dać mu się mocno we znaki), wymiana opinii, uśmiechy, zadowolenie, że mimo wszystko daliśmy radę. A potem cudowne i orzeźwiające schłodzenie nóg w jeziorze i zabawa z synkiem, który jest przeszczęśliwy, bawiąc się w piasku i biegając na płyciźnie. Potem czekamy z niecierpliwością na córkę Janka, trochę z niepokojem, bo to już prawie 4 godziny biegu, a jej nadal nie widać. Na szczęście w końcu się pojawia. Sądziliśmy, że będzie wykończona, ale nie – wesoło konwersje sobie z inną dziewczyną. Ostatecznie na mecie zjawia się jako ostatnia, ale wcale się tym nie przejmuje – i takie podejście jest godne podziwu i przyklaśnięcia. Przed wyjazdem fundujemy sobie jeszcze pizzę i makarony – trzeba uczciwie przyznać, że były duże, tanie i pyszne – i w końcu wracamy do Gdańska. Samopoczucie cały czas mam świetne, nawet nie chce mi się w aucie spać – co zwykle ma miejsce po większości biegów – i dopiero wychodząc z samochodu łapie mnie skurcz łydki, ale tylko na moment. Potem jednak na drugi dzień – na szczęście już po chrzcinach i świątecznym obiedzie – dostaję wysokiej temperatury, gardło drapie nieprzyjemnie, kicham, łamie mnie w stawach, nie mam na nic ochoty i tylko marzę o łyknięciu garści tabletek i pójściu spać. Podejrzewam, że to efekt polewania się i picia tej lodowatej wody, bądź późniejszego moczenia nóg w jeziorze, a może wszystkiego tego naraz. W poniedziałek czuję się już jednak dobrze, co przyjmuję z wielką ulgą.

Cóż jeszcze na koniec rzec? W porównaniu z zeszłym rokiem, teraz na pewno biegło mi się lepiej, na pewno czas zleciał mi szybciej i na pewno bardziej cieszyłem się udziałem. Pobiegłem też dobrze taktycznie, tak więc mimo iż biegłem szybciej, mniej dostałem w kość. Wynik z zeszłego roku poprawiony został o ponad 3 minuty, co chyba zaskoczyło najbardziej mnie. 71 miejsce na 281 biegaczy, a 24 na 106 w kategorii wiekowej, też bardzo cieszy. Jak już jednak pisałem wyżej – to wszystko wina Janka ;). No i chrześniaka Adasia ;). Bałem się, że po ostatnich objętościach, licznych i ciężkich treningach nie starczy mi sił na aż tak szybkie bieganie – ale może to właśnie również to przyczyniło się do końcowego sukcesu? Nieważne zresztą co było tego przyczyną – ja wracam z Kretowin baaaaaardzo zadowolony, bo aż tak dobrego występu się nie spodziewałem. Za rok oczywiście obowiązkowa powtórka – i oczywiście tym razem na pewno na spokojnie ;).

No i jeszcze jedna ciekawostka – 3km biegu był jednocześnie 2014km przebiegniętym przeze mnie w tym roku, czyli GT Challenge (w 2014 roku przebiec właśnie 2014km) zostało zaliczone. Rok temu o tej porze miałem w nogach… równo 1000km, a które osiągnąłem również... w Kretowinach ;). Różnica spora, a to świadczy o tym, jak bardzo szalony jest dla mnie ten rok.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
klewiusz
11:14
lukasz_luk
11:12
wojmic
11:02
1223
11:01
Personal Best
10:59
fit_ania
10:47
Goniusia13
10:31
Raffaello conti
10:20
Arasvolvo
09:50
uro69
09:43
Admin
09:34
crespo9077
09:18
Wojciech
09:17
Truskawa
09:15
daNN
08:38
StaryCop
08:20
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |