2013-12-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Moja droga do komandosa (czytano: 3530 razy)
"...Everything that drowns me makes me wanna fly"
"Counting Stars" OneRepublic
Słowo komandos
od dziecka kojarzyło mi się z moim tatą
który odszedł z wojska do szkoły cyrkowej.
W tamtych czasach cyrk zachwycał i bawił
lecz na mnie to pozorne przekraczanie granic nie robiło większego wrażenia.
Patrząc zza kulis widziałam
że łańcuchy przerywane przez siłacza są przecięte i sklejone
a akrobatka latająca pod kopułą cyrku przypięta jest na asekurującej lonży
zwierzęta prezentowane na arenie jako sielski obrazek
poza sceną skaczą sobie do gardeł
a klaun na co dzień bez makijażu wcale nie ma poczucia humoru.
Świat cyrku przez swoją bliskość był dla mnie w pewnym sensie
odarty z magii
ja byłam głodna prawdziwych wrażeń
które pozostawiają ślad na ciele i w umyśle
i nie znikają gdy kończy się spektakl.
Pewnie dlatego opowieści ojca z czasów
wojska które odsłużył
w I Batalionie Szturmowym w Dziwnowie
jednostce 4101
budziły we mnie większe emocje
niż jego ewolucje pod kopułą cyrku.
Słuchając z wypiekami na twarzy
o najcięższych zadaniach jakie mojemu tacie przychodziło wykonać
marzyłam że i ja jak dorosnę będę tak silna i odważna.
Marzyłam, że zostanę komandosem.
***
- Ile waży ten plecak?
-10kg
-Wybij to sobie z głowy
robisz głupotę
wiem co mówię maszerowałem po plaży z plecakiem 50kg
i było tylko 20km
dziękuję bardzo.
Ten plecak to przecież prawie 1/5 masy Twojego ciała
Facetowi który ma 180cm
jak sobie założy taki plecak
nie będzie się lekko biegło, a co dopiero tobie
i jeszcze chcesz biec w takich butach
zniszczysz sobie stopy
plecy
zobaczysz
ja jestem temu przeciwny.
W sumie tata ma sporo racji - pomyślałam.
Pomiędzy odwagą a głupotą jest bardzo cienka granica
to fakt.
Nie mogę się z tym nie zgodzić
tak samo jak i nie mogę się dać zatrzymać
Ten bieg siedzi mi w głowie od pierwszego startu.
Od kiedy na biegu Katorżnika w Kokotku
dowiedziałam się że jest coś takiego jak Maraton Komandosa
nie mogę przestać o nim myśleć.
Rok temu pokonała mnie choroba
lecz teraz nadszedł mój czas
Licznik startów zatrzymał się na okrągłej liczbie 100
sygnalizując mi że mam już wystarczająco dużo doświadczenia
aby tego dokonać i nie polec.
W przeciwieństwie do mojego taty
mam tę pewność, że odpowiedni trening
jest w stanie nie tylko doprowadzić mnie do mety
ale i przeżyć ten bieg w całkiem dobrym stanie.
No ale jego nie przekonam
więc urywam temat.
Klamka zapada
z końcem października rozpoczynam treningi
bezpośrednio pod ten start.
Cel jest jeden
zaprzyjaźnić się z 10kg plecakiem
tak bardzo aby stał się moim najlepszym przyjacielem
Chodzić w nim i biegać na każdym treningu
aż moje ciało uzna go za integralną cześć mnie
i nauczy się funkcjonować wraz z nim jak bez niego.
Początki są trudne
Pierwsze treningi pomimo klasycznego obuwia biegowego
nie wynoszą mnie na wyżyny formy
właściwie z trudem odrywam się od podłoża przy każdym kroku
walcząc o każdy oddech i o jakiekolwiek regularne tempo biegu.
Przy okazji dowiaduję się też po co tak naprawdę mam obojczyki
Bieganie z plecakiem odcinków dłuższych niż kilka kilometrów
jest na tyle denerwujące
że niezależnie od tempa jakim biegnę
po każdym treningu wracam zlana potem
zgarbiona i ledwie żywa.
Dotychczasowe określenie bs (bieg spokojny)
nabiera dla mnie nowego znaczenia
- bieg bez plecaka.
Wiem jednak że to stan przejściowy.
Stopniowo zwiększam więc przebiegany dystans
aż w końcu po raz pierwszy udaje mi się przebiec z plecakiem 15km.
Przy tak dużym obciążeniu dla pleców
treningi nie mogą obyć się bez dodatkowej pracy na siłowni
pompki
przysiady ze sztangą
wiosła
podciąganie na drążku
powtarzam do bólu
i dożynam się scyzorykami.
Dodatkowo motywująco
działają na mnie nieustanne relacje z treningów Nieustraszonego Włóczykija
który postanowił dołączyć do naszej Wilczej Watahy
i też dzielnie walczy z plecakiem.
No a że w sforze raźniej
to czas mi szybko leci.
Po około dwóch tygodniach
zaczynam wiedzieć pierwsze efekty swojej pracy
Każdy kolejny trening
staje się łatwiejszy od poprzedniego.
Zaczynam kombinować
jak jeszcze bardziej mogę utrudnić sobie życie.
I tak zupełnie nieoczekiwanie z pomocą przychodzi mi mój tata.
- To jaki nosisz rozmiar tych butów?
-???
-Słuchaj skoro już musisz pobiec w tym biegu
to pozwól że ci chociaż kupię dobre buty. Znalazłem takie z miękką cholewką
jakie noszą brytyjskie policjantki. Myślę że mogą być dobre.
Dalej nie wiem co powiedzieć,
tłumaczę się że nie trzeba
że przyjadę i sama sobie je kupię ale w słuchawce słyszę
- niech to będzie prezent ode mnie na twoje 30 urodziny.
Czuję się podbudowana
Z taką rekomendacją
biorę te buty w ciemno.
Kolejne dni mijają
wprowadzam treningi w butach i z plecakiem jednocześnie
Zakup taty okazuje się strzałem w dziesiątkę
choć początkowo od ciasnego sznurowania bolą lekko piszczele
to po kilku treningach biegania z podłożoną pod język buta gąbką
zupełnie o tym problemie zapominam.
Pora wyjść w teren.
Rozochocona zwyżką siły
wybieram się do lasu
na podbiegi z pełnym obciążeniem
znów czuję się malutka
jak mróweczka próbująca w pojedynkę dźwignąć winogrono.
Na piaszczystych górkach
stopy grzęzną mi przy każdym kroku
plecak zdaje się śmiać ze mnie
wbijając moje ciało coraz mocniej w ziemię.
konary chwytają mnie za nogi.
a jak się szybko przekonuję
potknięcie z obciążeniem 10kg
prawie zawsze kończy się bolesnym upadkiem.
Te same górki które jeszcze wczoraj
nie stanowiły dla mnie żadnego problemu
dziś urastają do rangi Mount Everestu.
Zaczynam się martwić
tempo 6:40-6:50/km jakie chciałam obrać sobie za docelowe
w terenie wydaje się być niemożliwym do utrzymania na dłuższym odcinku.
wciąż jednak wierzę że te tygodnie treningów nie są bez znaczenia
Sumuję kolejne kilometry
po cichu licząc na swą szansę na podium
Ostatecznie wychodzi mi że z plecakiem nabiegałam ok. 140km
z czego prawie 100 w butach.
Z pozoru wydaje się być to dużo
jednak nie mając doświadczenia
i wiedzy jak trenują najlepsze zawodniczki w tym biegu
wciąż nie mam pewności czy to wystarczy
by zmieścić się w trójce.
W ostatnim tygodniu przed startem
wrzucam na luz
i aplikuję swojemu ciału końską dawkę odpoczynku
wszystko co mogłam zrobić już zrobiłam
pozostaje czekać
Cisza przed burzą
trwa w nieskończoność.
Upiorne myśli nie pozwalają spać
dokładnie tak jak 5 lat temu przed moim pierwszym biegiem w Lublińcu.
Gdy budzę się w sobotę rano za oknem jest jeszcze ciemno
jednak czasu jest jak na lekarstwo
Do znajdującego się nieopodal Lublińca Kokotka
mamy z Częstochowy jakieś 42km
dokładnie tyle ile mamy dziś przebiec z plecakiem.
Moje podekscytowanie jest tak ogromne
że nie jestem w stanie prawie nic przełknąć
wciskam więc w siebie pół bułki, banana
i wyruszamy w drogę.
Na miejscu czeka na nas już Nieustraszony Włóczykij
z mundurem dla Mojej Szybszej Nie Tylko Biegowej Połowy.
W przeciwieństwie do mnie on bowiem
przyjął taktykę pójścia na żywioł
i prawie w ogóle nie biegał z ekwipunkiem.
Żołnierskim krokiem kierujemy
się do biura zawodów po nasze pakiety
a stamtąd prosto na ważenie plecaków.
Po drodze czeka nas miła niespodzianka
obowiązkowe zdjęcie dla wszystkich
które na mecie zostanie wręczone wraz z wypisanym wynikiem w postaci dyplomu.
Uśmiecham się szeroko póki jeszcze mogę.
Tu spotykam też znajomego Sceptyka
który niczym Sokrates z nikim w dysputę wejść się nie boi.
Wirtualna znajomość ożywa w realnym świecie
Nie mamy jednak czasu na dłuższą wymianę zdań
bo trzeba dopiąć wszystkie szczegóły tuż przed startem.
Uwagę moją skupia jedyny punkt odżywczy
zlokalizowany w miejscu połówki i mety (z racji dwóch pętli)
na którym dostępna powszechnie jest właściwie tylko herbata
a poza tym mamy do dyspozycji suto zastawiony stół
z osobistymi napojami biegaczy
Wpadam w lekką panikę
i gubię drobne z kieszeni na napoje z automatu.
Muszę więc poradzić sobie z tym co mam w kieszeni
i tak na kilka minut przed startem
pozostaję z trzema 300ml buteleczkami
(dwoma z wodą i jedną z sokiem jabłkowym)
rozdysponowanie tych dóbr tak aby starczyło mi na cały dystans
to niezła zagwozdka.
Ostatecznie zostawiam dwie buteleczki na punkcie
a jedną z wodą zabieram do kieszeni na pierwszy odcinek trasy.
Czas najwyższy odebrać plecak
i ruszyć w stronę startu.
Ponieważ wszystkie damskie plecaki
ułożone zostały w jednym miejscu
stłoczeni wokół uczestnicy biegu
mają okazję oglądać niecodzienny widok
20 dzielnych kobiet
prezentujących na sobie z dumą
jedyną w swoim rodzaju kolekcję mundurów różnych służb i państw.
Ustawiamy się razem do pamiątkowego zdjęcia
Słaba płeć?
Nic podobnego
przeliczając proporcję naszej masy ciała do ciężaru plecaków
jesteśmy tu najsilniejsze
spośród najwytrwalszych biegaczy jacy zdecydowali się
wziąć udział w tym morderczym maratonie.
Moje przyjaciółki Niezniszczalna Ewa i Nieustraszona Kasia
są tu razem ze mną zupełnie tak jak pięć lat temu
gdy się poznałyśmy na IV Biegu Katorżnika
aż łezka się w oku kręci no ale
żołnierzom nie wypada płakać
żołnierkom tym bardziej.
Ustawiamy się na starcie
następuje sprawdzenie listy obecności
i po chwili ruszamy przed siebie ociężale
jak jeden wielki pociąg towarowy.
Początkowo nie czuję w ogóle
że mam na sobie plecak
biegnę całym sercem
lecz rzut oka na zegarek sprowadza mnie szybko na ziemię
5min/km to dla mnie stanowczo za szybko
nawet gdy nie czuję jeszcze żadnego zmęczenia.
Redukuję więc bieg
do 6min/km i staram się trzymać to tempo.
Choć początki są trudne idzie mi całkiem nieźle
gdy już zaczynam łapać rytm
Z tyłu podbiega do mnie Nieustraszony Włóczykij
z informacją że Mojej Szybszej Nie Tylko Biegowej Połowie
rozpiął się plecak.
Przyjmuję ten fakt do wiadomości
jednak i tak nie jestem w stanie nic zrobić.
Biegnę dalej w nadziei że uda mu się jakoś zawiązać ten problem.
Kolejne kilometry mijają mi w dobrym tempie
i ku mojemu zaskoczeniu do 8km biegnę na prowadzeniu
Moment spotkania z rekordzistką trasy
przeczuwam już jednak w kościach.
Przed 9km zeszłoroczna zwyciężczyni
pojawia znikąd za moimi plecami
i równie szybko mi ucieka.
Nie zamierzam jej gonić
wiem że czas rozliczeń jeszcze nastąpi
i porwanie się teraz w pościg za liderką
nie ma sensu
Grunt to utrzymać dobre tempo
przynajmniej dopóki plecak nie wgniata mnie w ziemię.
Warunki są sprzyjające
Trasa maratonu przebiega pięknymi leśnymi ścieżkami
na których właściwie nie ma podbiegów
jedynym zmartwieniem biegaczy jest więc
padający śnieg z deszczem który rozrzedza nawierzchnię
i wsiąka w mundury uprzykrzając nam dodatkowo
i tak niełatwy już bieg.
W połowie pierwszego okrążenia sięgam po pierwszy łyk wody z buteleczki
Wygląda na to że te 300ml na pierwszą połowę spokojnie mi wystarczy
Tempo wciąż mam równe w okolicach 6:20/km
zaczynam już jednak czuć pierwsze oznaki zmęczenia
Za nisko stawiam stopę i potykam się o kamień ledwo unikając upadku
po chwili znów to samo.
Te potknięcia bezlitośnie wykorzystuje
trzymająca się za mną już od jakiegoś czasu Agnieszka Mizera
i zrównuje ze mną swój krok.
Biegniemy tak chwilę ramię w ramię
Obie w niemieckich mundurach
obie w milczeniu
ja wsłuchuję się w dopingujący mnie Rammstein
ona w mój coraz cięższy oddech.
W końcu ona przyspiesza
a ja zastaję o krok z tyłu
i tak przed końcem pierwszej połówki zajmuję 3 pozycję.
Wiadomość to zadowalająca
lecz ja mam aktualnie inne zmartwienie
choć pochłonęłam już po drodze jednego batonika
wciąż czuję regularny spadek mocy.
Spodziewałam się w sumie takiego samopoczucia
jednak nie sądziłam że nadejdzie tak szybko.
Ponieważ jednak okoliczności są sprzyjające
przestało padać
wyszło słońce
a w oddali widać już Silesianę
wysiłkiem woli udaje mi się doczłapać
do punktu na połówce.
Tam potwierdzają się moje przypuszczenia
spiker przez mikrofon ogłasza że jestem trzecia
ten fakt działa na mnie na tyle mobilizująco
że wypijam czym prędzej pół buteleczki soku jabłkowego
wymieniam pustą butelkę wody na pełną i ruszam na drugą pętlę.
Na niej wszystko się rozegra.
Po drodze z Silesiany mijam się z Nieustraszonym Włóczykijem
wymieniamy uśmiechy
kciuk do góry
jest dobrze
no może poza tym że konkurentki depczą mi po piętach.
Biegnę więc co sił w nogach starając się zyskać jeszcze nieco dystansu
zanim całkiem opadnę z sił.
Dopóki pod nogami jest asfalt wszystko jest w porządku
Około 23km znów wbiegamy jednak do lasu
i stopy zaczynają mi grzęznąć w gęstym błocie
zaczynam odczuwać ciężar plecaka na swoich barkach
zwłaszcza prawy bark niepokojąco mnie ciągnie.
Walczę jeszcze ze dwa kilometry
ale tempo spada mi na łeb na szyję
w końcu na małej górce
ulegam powszechnej wokół tendencji
i zaczynam iść.
Tak naprawdę cały komandos zaczyna się dla mnie dopiero teraz.
W każdej chwili staram się poderwać swoje ciało do biegu
udaje mi się jednak utrzymać w nim zawsze tylko na moment.
Już nie biegnę
teraz tańczę dziwne szarpane tango
udając sama przed sobą że wciąż mam jeszcze siłę.
Niestety konkurencja nie daje się na to nabrać
i w okolicach 25km wyprzedza mnie kolejna zawodniczka
a chwilę później następna.
zastanawiam się jak one to robią że wciąż mają siłę biec
podczas gdy ja od jakiegoś czasu desperacko walczę już tylko o życie w tym biegu.
Zjadam drugiego batonika wypijam połowę całego zapasu wody
i czekam na cud.
Ten jednak nie następuje.
Dobra wiadomość jest taka że do mety mam teraz bliżej niż dalej
i nawet idąc już do końca doczłapię się w limicie.
Normalnie ta informacja byłaby dla mnie podbudowująca
ale zderzenie moich wygórowanych aspiracji
z ogólnie złym samopoczuciem jest teraz mieszanką wybuchową.
Zaczynam się sypać
wysiadają mi kolejne układy
zaczynają boleć stopy od niewygodnych butów
później dołączają do nich kolana
protestuje nawet żołądek
z którym nigdy dotąd nie miałam problemów.
Najbardziej jednak bolą mnie plecy
O tyle o ile na 25km był to ból uwierający
w okolicach 30km staje się on już nie do zniesienia.
Mam dość.
Prawy bark boli tak mocno
że nie jestem w stanie ruszać ręką do przodu i do tylu
aby biec muszę więc trzymać nieruchomo prawą rękę na szelce.
Około 32 km i to już nie pomaga chwilami idę
z plecakiem zawieszonym na jednym ramieniu aby uwolnić się choć na chwilę od bólu
który i tak powraca na każdym odcinku biegu.
Paradoksalnie najbardziej mobilizują mnie wszyscy wokół
patrząc na ich umęczone twarze
i to jak z trudem podrywają się biegu
jest mi trochę raźniej.
Widzę że wciąż wyprzedzam te same osoby
które gdy ja robię sobie przerwę na marsz
znów mnie wyprzedzają.
Wśród nich jest kobieta
Obiecuję sobie że będę się jej trzymać tak długo jak długo dam radę.
W okolicach 35 km na krótkim odcinku asfaltu
próbuję jej nawet uciec
ale ten krok kosztuje mnie zbyt wiele energii
i w konsekwencji po chwili to ona wygrywa
i znika w oddali.
Zaczynam analizować swoją sytuację
Do mety mam jeszcze nieco ponad 5km
zajmuję aktualnie 6 pozycję wśród kobiet
i jeśli teraz zmobilizuję się na końcówce
to mam szansę utrzymać
to i tak bardzo dobre jak na debiut miejsce.
Ból pleców wyciska mi już łzy z oczu
na każdym odcinku biegu
wiem jednak że to wszystko tym szybciej się skończy
im szybciej znajdę się na mecie
o niczym innym teraz nie marzę
niczego tak nie pragnę
Nie przeszkadza mi nawet brak wody
Odrętwiała z bólu docieram do miejsca
w którym przestaję czuć cokolwiek
poza ogólnym zmęczeniem.
Czepiam się każdego kto przede mną biegnie
i próbuję choć przez chwilę dotrzymać mu kroku
wydłużając tym samym szybsze momenty.
Na zegarku uwagę moją skupiają przeskakujące cyferki
na ostatnich dwóch km
odliczam każde 100m
aż w końcu znów widzę Silesianę
podrywam się do finiszu lecz na podbiegu i tak nie daję rady biec
odwracam się w panice czy nie biegnie za mną żadna kobieta
i wydaje mi się że jakąś widzę.
Nie mając pewności czy to fakt czy urojenie
podrywam się z powrotem do biegu
choć meta jest tak blisko
w mojej głowie wciąż istnieje tylko ból.
Na ostatniej prostej słyszę doping mojej szybszej połowy
lecz czuję się jakbym była za szybą
przekraczam linię mety
zupełnie nieobecna
choć dawno wyłączyłam już mp free
nie docierają do mnie dźwięki
z trudem rozpoznaję obrazy
aż w końcu
zdejmują ze mnie plecak
i już wiem że dotarłam do mety
ukończyłam mój setny bieg
lecz w tej chwili to nie ma dla mnie kompletnie żadnego znaczenia.
Mam ochotę paść i nie wstawać
ktoś jednak pyta mnie czy wszystko w porządku
odpowiadam więc skinieniem głowy
Odbieram plecak po ponownym zważeniu
i na siedząco dochodzę do siebie.
Najpierw wraca przytomność umysłu
a wraz z nią wszystkie dolegliwości ciała
uderzają ze zdwojoną siłą.
Świadomość, że jednak się udało
i jestem na mecie z czasem 5:29:17
rekompensuje mi wszystko co czuję.
Po dłuższej chwili podnoszę się z fotela
i oczom moim ukazują się
Niezniszczalna Ewa
Nieustraszona Kasia
oraz Włóczykij który dołączył do naszej Watahy.
Wszyscy są już w komplecie
wymieniamy pierwsze gratulacje i uściski.
Teraz tylko szybki prysznic
bo woda w Silesianie nie rozpieszcza temperaturą
i już jesteśmy gotowi na dekorację.
Wyjątkową dekorację podczas której na scenę
wyczytywani są wszyscy uczestnicy
którym organizator osobiście gratuluje.
Klasyfikacji jest wiele
dla mnie jednak najistotniejsze jest to
że ostatecznie zajmuję 5 miejsce wśród kobiet
i 32 spośród wszystkich cywilów.
Drużynowo nasza Wataha też jest wysoko
plasujemy się bowiem na 36pozycji
na ponad 100 drużyn
Jak tak się nad tym zastanawiam
to jest to dla mnie wielki sukces
nie tylko z powodu wyniku
ale przede wszystkim dlatego że udało mi się zrealizować marzenie z dzieciństwa.
To z kolei było możliwe dzięki Ewie i Kasi,
które od lat motywowały mnie swoimi startami
dzięki Włóczykijowi który dopingował mnie podczas treningów
Mojej Szybszej Połowie która jak zawsze dzielnie stanęła ze mną ramię w ramię na starcie
i w końcu dzięki mojemu tacie który zainspirował mnie swymi opowieściami gdy byłam dzieckiem
a w dorosłym życiu zmobilizował poddając pod wątpliwość moje szanse w tym biegu.
***
Bieg się skończył
emocje opadły
powoli wytracam prędkość
upokajam oddech
rozluźniam napięte mięśnie
staram się przekonać swoje ciało do tego że już nic nie muszę
lecz wciąż coś jest nie tak
Mija dzień
potem drugi
lecz gdy nadchodzi trzeci
czegoś bardzo zaczyna mi brakować
za czymś strasznie tęsknię
czuję się tak jakby ktoś odebrał
mi jakąś ważną integralną część mnie
i wiem co nią jest:)
Rzut oka na plecak
uśmiecham się sama do siebie
ubieram w strój do biegania
zakładam 10kg na plecy z nieodpiętym jeszcze numerem startowym
i biegnę przed siebie jak mnie nogi niosą
jak dyktuje serce.
Na szczęście dla mnie
Półmaraton Komandosa jest już 8 lutego
nie mogłoby mnie tam zabraknąć
w końcu komandosem zostaje się raz na całe życie:)
Wpis dedykuję mojemu tacie który pokazał mi że życiu trzeba mieć odwagę iść
własną drogą nawet gdy nie wiemy dokąd ona prowadzi.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Mahor (2013-12-04,21:58): Kliknąłem przypadkiem na Twój blog i się przeraziłem.Taki długi...Zacząłem czytać...pochłonęło mnie bez reszty ,całego.Podświadomie czułem że musi nastąpić koniec...Kątem oka zauważyłem końcowe linijki.Zawsze, jak kończyłem czytać dobrą książkę , miałem podobne uczucie...żal że to już koniec...Ściskam mocno i gratuluję Patriszja11 (2013-12-04,22:27): Dziękuję, z pisaniem jest u mnie dokładnie tak samo jak z bieganiem - krótko mi nie wychodzi:) jann (2013-12-05,09:18): Patrycja, Ty to umiesz podnieść poziom relacji do granic wytrzymałości! zresztą inne wspomnienia z tego maratonu też są raczej dramatyczne. Tym bardziej WIELKIE UZNANIE, PODZIW I GRATULACJE. marcin m. (2013-12-05,11:13): Pati! będę w 100% szczery!!! ...gdy Cię zobaczyłem - takie małe, sympatyczne, filigranowe "chucherko" z tym plecakiem, a Ty mi odpowiedziałaś ile ważysz (1/5 ciężaru plecaka :)) - to sobie pomyślałem istna wariatka! ...na co Ona się porywa?? :)) ...i co się okazało na mecie??? ...to Ty święciłaś triumfy, a ja z ledwością zmieściłem się w limicie czasu! :)) ...i tak sobie myślę, że - ja nawet nie wiem czy kiedykolwiek w życiu zbliżę się do 6H w Maratonie Komandosa - a co dopiero do Twojego czasu! :)) ...dla mnie jesteś hardkorową i niezniszczalną kobietą - po części zazdroszczę i jednocześnie współczuję Mariuszowi, że ma taką żonę! :)) Patriszja11 (2013-12-05,20:40): :))eee tam zaraz że filigranowa jestem najwyższą kobietą w rodzinie;) duzers6 (2013-12-05,20:40): Dziękuję COMMANDO PATRISZJA :o) Dzięki Tobie zaliczyłem Maraton Komandosa. Jestem dumny, że mogłem biec w Drużynie Wilczej Watahy. Jesteś niesamowita Twardzielka - znam oprócz Ciebie jeszcze jedną taką Wariatkę ;o). Jak Ci już mówiłem powinnaś napisać książkę - bo prócz talentu biegowego masz talent pisarski. Każde twoje wpisy są rewelacyjne, trzymają w napięciu i oddają w 100%-tach całe emocje towarzyszące podczas biegów. Każdy kto czyta twoje wpisy chce być na trasie razem z Tobą - ja byłem i takie same radości i cierpienia przeżyłem - DZIĘKUJĘ i POLECAM SIĘ NA PRZYSZŁOŚĆ - PANI KOMANDOS NO.1 - GRATULUJĘ OSIĄGNIĘTEGO WYNIKU (choć tak powiem szczerze miałem przeczucie, że będzie lepiej) ... ale co się odwlecze to nie uciecze ;o) Patriszja11 (2013-12-05,20:49): BAAACZNOŚĆ!!! Oficer na pokładzie. To był zaszczyt być z panem w drużynie podporuczniku:) Obiecuję że się poprawię na połówce. duzers6 (2013-12-05,20:59): Mi też ten plecak przykleił się do pleców - nawet mam na dnie żwirek dla kota z Lublińca ;o) Też trenuję z plecakiem. Jestem ze Stali i wiem, że trzeba kuć żelazo póki gorące. IM WIĘCEJ POTU NA TRENINGU - TYM MNIEJ KRWI BOJU :o) - NASTĘPNYM RAZEM DOKOPIEMY TYM KOMANDOSOM ;o) Patriszja11 (2013-12-05,21:00): Dziękuję Janie, powiem Ci że ten bieg jest wart grzechu i tego ogromnego wysiłku jaki trzeba włożyć żeby go ukończyć. Nie da się go nawet porównać z żadnym innym maratonem po prostu trzeba to przeżyć. Patriszja11 (2013-12-05,21:02): Ja treningi już zaczęłam:) Prezes (2013-12-08,21:40): Moim pierwszym dowódcą kompanii w Dziwnowie był Ludwik Detlaff. Czyżby świat był taki mały. Pozdrawiam Dyr. Biegu. Miodzio (2013-12-08,22:14): Miodziowy Szacunek!
Jesteś niesamowita!
Na trasie biegła za Tobą jeszcze jedna debiutantka Maratonu Komandosa - Ewa Z.(obecnie kandydatka na żołnierza, elew wrocławskiego centrum szkolenia, 46 kg wagi)dała radę, podobnie jak Ty, była 10-ta wśród kobiet.
Podziwiam Was - filigranowe (z zewnątrz często niepozornie wyglądające kobiety, delikatne, spokojne) - skąd macie tyle determinacji, siły i wiary, gdzie w Was mieści się ten cały niesamowity potencjał?
Wiem, że na to pytanie nie uzyskam odpowiedzi.
Jeszcze raz WIELKI MIODZIOWY SZACUNEK! Truskawa (2013-12-09,09:00): Jezzzzuuuu, jaki wpis! Patrycja, dzieki! Długie wpisy nie zawsze czytam uważnie ale ten pochłonęłam! Rozmowa z tatą.. tak jakbym czytała siebie i mojego tatę. Gratuluję Ci z całego serca. JEsteś wielka! Chciałabym kiedyś spróbować ale do tego biegu to trzeba mieć po prostu jaja. Mnie raczej ich brak. Podziwiam i jeszcze raz gratuluję! Patriszja11 (2013-12-09,12:59): Panie Dyrektorze świat jest mały to prawda chociaż w tym przypadku nazwisko Dettlaff noszę po mężu i muszę przyznać że na Kaszubach skąd mąż pochodzi jest ono bardzo popularne. Natomiast mój tata nazywa się Włodzimierz Wiśniewski (rocznik 1954) i z jego relacji wiem że służył w Dziwnowie w latach 1973-75. Pozdrawiam P.Dettlaff Patriszja11 (2013-12-09,14:02): Iza to ja dziękuję:) Nie bądź taka skromna myślę że my kobiety, żony i matki czasem musimy mieć nawet te jaja większe od facetów, ale na co dzień się do tego nie przyznajemy bo i po co, po prostu robimy swoje i to jest prawdziwe mistrzostwo świata. No, a maraton komandosa polecam Ci do kompletu z katorżnikiem jako te dwa biegi, których dosłownie z niczym innym nie da się porównać:) Kto wie może ktoś kiedyś ułoży je jeden po drugim i wyjdzie z tego komandos do kwadratu dla totalnych szaleńców:) W razie czego ja się piszę:) Patriszja11 (2013-12-09,15:08): Dziękuję Miodzio sama nie wiem jak tego dokonałam:) A tak naprawdę to gdyby nie Ewa i Kasia to pewnie nigdy nie odważyłabym się spróbować bo wszystko zaczyna się i kończy w głowie dziewczyny jesteście WIELKIE!
|