A jak to się wszystko zaczęło? Co spowodowało, że razem postanowiliśmy wziąć udział w tej wyjątkowo trudnej, ale kultowej już imprezie? Dlaczego wciąż nam mało? Jak wyglądały nasze przygotowania do tego wyzwania?... ;)))
. . . : : : PRZYGOTOWANIA : : : . . .
Dokładnie nie pamiętam konkretnej daty naszej ostatecznej decyzji o starcie. Ale było to jakoś na przełomie grudnia – stycznia. Ot, takie postanowienie na Nowy Rok ;) Niemniej pomysł dojrzewał w naszych głowach już dużo wcześniej. Przynajmniej w mojej. W każdym razie termin imprezy wydawał się bardzo odległy i teoretycznie mieliśmy sporo czasu na przygotowania.
Dlaczego się zdecydowałem? Jest wiele powodów, dla których wciąż nie mogę „usiąść spokojnie na tyłku”. ;) Po pierwsze, to chęć poszukiwania granic własnych możliwości oraz walka ze słabościami i wiarą w samego siebie. Po drugie – ciekawość świata. Po trzecie w końcu, chęć czerpania z życia jak najwięcej, docenienie każdej chwili w zdrowiu i dobrej kondycji, by nie zmarnować szansy, jaką większość z nas ma – szansy spełniania marzeń :))
Pomimo, iż było jeszcze tyle czasu do zawodów, nie wiedzieliśmy tak za bardzo jak się do nich przygotować. No OK – coś tam sobie chodziliśmy wcześniej po górach, coś tam biegaliśmy tu i ówdzie. Ale przecież teraz mieliśmy się zmierzyć z niemal 80-kilometrową trasą i to szczytami Bieszczad! Już sam dystans był dla mnie nie do ogarnięcia. Najdłuższy jaki dotychczas pokonałem to maraton. Po górach ani razu powyżej 40 km za jednym razem nie udało mi się przejść. A więc co zrobić, by było to możliwe? Bo przecież niejedni Rzeźnika ukończyli, więc jest możliwe... :)))
Trzeba było całkowicie przestawić myślenie. Odłożyć inne cele na później i kierować się we wszystkich działaniach myślą o tym jednym najważniejszym. Zmieniłem więc nieco charakter treningów. Zwiększyłem miesięczny kilometraż. Większy nacisk położyłem na bieganie po lesie, zwłaszcza po pofałdowanym terenie. Zresztą to nie było wyłącznie bieganie. Przynajmniej raz w tygodniu były to wyjścia z kijkami. Czasami, dla urozmaicenia, takie długie na ponad 30 km, mieszane (marsz z kijkami + trucht) wycieczki w pełnym rynsztunku z kijkami i plecakiem typu camelbak.
Poza tym w sezonie startów wiosennych oboje większy nacisk położyliśmy na dłuższe dystanse, a więc półmaratony i maratony. Oczywiście spadła nieco prędkość i trochę było żal... Ale najważniejszy był cel nadrzędny. ;)))
Im bliżej czerwca, tym bardziej wzrastał mój niepokój. Wiem, wiem... są tacy, co mówią, że niczego się nie boją. Szczerze mówiąc jeśli to prawda – nie zazdroszczę im ;) Niepokój musi być, bo wówczas wyostrza się postrzeganie zagrożeń. Bynajmniej u mnie. Mój organizm odruchowo zaczyna wtedy działać, kierując się wolą przeżycia :)))
. . . : : : RZEŹNICKA PARTNERKA : : : . . .
Korzystając z czasu, jaki mieliśmy na rozmowy podczas dłuuugiej podróży do Cisnej, namówiłem Marysię, by spisała kilka przemyśleń na temat startu w Biegu Rzeźnika, o którym to wówczas bez końca gawędziliśmy. Dlaczego zdecydowała się na tak długi i trudny bieg? Skąd bierze na takie wyzwania chęci i siły?... itp. No i wygląda na to, że zostałem upolowany ;))
Oto, co pisze Marysieńka:
„Nigdy o tym głośno nie mówiłam, ale prawdą jest, że o starcie w Rzeźniku, myślałam od chwili kiedy się o tym biegu dowiedziałam, znaczy od 2008 roku. Kiedy „mojemu” lekarzowi nieśmiało napomknęłam co mi po głowie „chodzi” zapytał czy zdaję sobie sprawę jaki to wysiłek??? Czy jestem świadoma tego, że mój organizm już zawsze będzie słabszy i trudno przewidzieć jak zareaguje na to co zamierzam mu „zgotować”??? Niby zgodziłam się z nim, ale zrezygnować nie miałam zamiaru. Żeby dać głowie „odpocząć” od myśli o Rzeźniku, która jak natrętna mucha, wciąż przy mnie była, wytłumaczyłam sobie, że do tego „tematu” wrócę, kiedy znajdę odpowiedniego „partnera”, wszak Rzeźnika w parach się „lata”…
Najlepiej byłoby „upolować” takiego, który tak samo jak ja ma bzika na punkcie biegania, no i który biega w podobnym do mnie czasie. Długo nie musiałam czekać... Na jednym z biegów poznałam Darka, z którym krok w krok przebiegłam cały dystans. Nie dość, że biegł w moim tempie, to jeszcze nagadać się nie mogliśmy, no i najważniejsze… Darek wydawał się być (dziś wiem, że jest) sympatycznym gościem tak samo „zakręconym” na punkcie biegania co ja. A jak wspomniał, że kocha góry, wiedziałam, że to mój „partner” na Rzeźnika... Gdyby nie problemy z Achillesem pewnie już rok temu zmierzylibyśmy się z Rzeźnikiem.
Dlaczego zależało mi na udziale w tym biegu???
Od urodzenia miałam w sobie coś z „zadziory”. Wszędzie musiałam być, na każde drzewo, najlepiej najwyższe „wleź”, wszystko na własnej skórze „przerobić”. W jednym miejscu minutki nie potrafiłam usiedzieć, wierciłam się kręciłam jakby w "gacie" wsadzono mi kopiec mrówek. Wstyd przyznać, ale byłam "łobuziarą" o wyglądzie niewiniątka....Wiele „sprawek miałam na swoim „koncie”, ale nigdy nie byłam o nie posądzana, no bo jak taka drobniutka chudzinka o blond kiteczkach mogła coś zbroić.. hahaha. Łobuziarą która musiała dorównać chłopakom. A niech tylko któryś powiedział - nie dasz rady, to nie dla Ciebie… – musiałam to zrobić i zawsze zrobiłam.
Wiadomo, zakazany owoc najlepiej smakuje, więc jak tylko usłyszałam, że nie powinnam w Rzeźniku startować, że mogę nie dać rady, że mój organizm może źle znieść taki wysiłek, byłam pewna, że zawitam w Komańczy. I nie chodziło mi wcale o udowadnianie komuś, że jestem lepsza. Mam porachunki z „rakiem”, bo choć go już nie ma, nie sposób o nim zapomnieć. Chciałam mu udowodnić, że ani fizycznie, ani tym bardziej psychicznie nie dał mi rady. No i co tu dużo ukrywać, jak się ma latek ile mam ja nie ma za wiele czasu na zastanawianie się, na czekanie na lepszą okazję, na lepsze jutro, bo jutra może już nie być, mojego jutra.
Mam tak od zawsze, że najpierw „przekonuję” głowę, że stać mnie na to… Resztą się nie martwię, resztę zrobi głowa. Tak było i ze startem w Rzeźniku. Jakoś nie specjalnie przejmowałam się tym, że mało biegam. I nie wynikło to, jak kiedyś bywało z mojego lenistwa, ale zwyczajnie z braku czasu. Prawdę powiedziawszy kilka razy udało mi się siebie samą, o 4 rano, za uszęta zwlec z łóżeczka by w pełnym „rynsztunku” zaliczyć 20 kilosków, ale nie było tego za wiele.
Wytłumaczyłam sobie, że moje nóżki dziesiątki tysięcy kilometrów „wylatały” i pomimo kilkuletniej przerwy na pewno nie zapomniały co znaczy biegać. Ani przez jedną sekundkę, nie pomyślałam że nie przebiegnę. Jedyne czego się obawiałam to, to, że dam się sprowokować, i zacznę walczyć o czas (przecież wiadomo, że jestem cholernie ambitna), no i że Darek będzie miał większe ambicje od moich własnych. Dystansu się nie bałam wszak ponad setkę maratonów zaliczyłam, a nawet 3 biegi ultra.
Z naszej pary chyba mi łatwiej było. I nie dlatego, że uważam się za lepszą od Darka, ale dlatego, że mam dużo większe od Niego doświadczenie. Biegałam kiedy Darek kopcił fajki jak parowóz. Czasy kiedy przeżywałam starty mam dawno za sobą… Dziwne ale chwilami zazdrościłam Darkowi tego stresu… Wariatka jestem prawda??? Jak można zazdrościć zdenerwowania?? Jednak można!!!
Myślenia nie musiałam przestawiać. Od dawna wiem, że to co w sporcie miałam osiągnąć, osiągnęłam. Lata kiedy bieganie było moja pracą minęły całe wieki temu. Teraz w bieganiu odnajduję samą przyjemność. Daje mi ono poczucie wolności, swobody i niezależności. Jest „ucieczką” od szarości dnia codziennego, ucieczką od problemów jakie niesie życie.
Czy nie obawiałam się startu?? Czy ani razu nie pomyślałam, że może mi się coś stać???
Dziwne. ale nie bo całą sobą, całym sercem wierzę, że nic mi się nie może stać. Pomimo lat mam w sobie naiwność dziecka, dziecka które wierzy że wszystko będzie dobrze... Od chwili kiedy zdecydowałam się na start traktowałam go jako kolejny start, a że tak długi…nie miało żadnego znaczenia.
Jasne, że nie było tak, że nie miałam obaw, ale wiary miałam duuuużo więcej. Bałam się jedynie zbiegów, bo to moja pięta Achillesowa.
W treningach nic nie zmieniałam. Jedyne co musiałam zrobić to załatwić sobie wolne na czas wyjazdu. Jestem swoim szefem, dlatego samej siebie z pracy nie zamierzałam zwolnić, ale nie zmienia to faktu, że godzinki nieobecności trzeba było odpracować… Nie ma, że boli. Zachciało się Rzeźnika?? Więc „cierp” ciało coś chciało… A chciało, chciało. Wprost doczekać się nie mogło.
Przez kilka dni byłam w „opałach”, bo o mały włos nie miałby kto w sklepie mnie zastąpić… Zrobiłam zawiedzioną minkę, kilka łez „wycisnęłam” przed synusiem (znam jego słaby punkt), aż wreszcie ulitował się nad mamusią i powiedział… „przestań ryczeć… posiedzę w sklepie.”
Zastępstwo zaklepane miałam nie pozostało nic jak czekać dnia wyjazdu.
Znając perfekcjonizm Darka o nic nie musiałam się martwic, byłam pewna że zadba o wszystko. Więcej…. Bez obaw mogłam się założyć, że niczego nie zapomni, wręcz przeciwnie zabierze dużo więcej jak potrzeba. I nie pomyliłam się… Pod tym względem, jako „rzeźnicka” para doskonale dobraliśmy się. Ja bałaganiara… i Darek pedant.”
. . . : : : DZIEŃ PRZED STARTEM : : : . . .
Sam przyjazd do Cisnej i możliwość spotkania z Przyjaciółmi to już wielka nagroda. Najpiękniejsze jest to, że mimo, iż wszyscy zdają sobie sprawę z tego co ich czeka i że będzie bolało, to nikt tego po sobie nie okazuje. Każdy jest uśmiechnięty i autentycznie szczęśliwy. No... za wyjątkiem barmana w „Siekierezadzie”. Kolega, który zapytał go, czy ktoś podejdzie do stolika, by przyjąć nasze zamówienie, usłyszał wypowiedziane z grobową powagą słowa: „Do stolika może podejść tylko śmierć”... A w stołach powbijane siekiery, no i w ogóle wystrój knajpki radosny bardzo ;) Po zamówieniu każdy dostawał swoją małą siekierkę z numerem, by sącząc zimnego leżajska oczekiwać na ponure wezwanie kata-barmana: „Siekiera numer 10!!!”... Na co odpowiadaliśmy z Radkiem i Jarkiem: „Hej, hej... szable w dłoń!!!” :)))
Po wieczornej odprawie od razu skok do łóżeczek. No nie mogłem jakoś zasnąć. Myślami stałem już na starcie. Serce mocniej biło. Przede mną wielka niewiadoma. I setki pytań bez odpowiedzi atakujących głowę. Tak mnie te pytania męczyły, aż w końcu usnąłem. Sekundę później zadzwonił budzik... Pierwsza. Czas się zbierać...
. . . : : : BIEGNIEMY : : : . . .
Niesamowita była ta nocna jazda autobusem do Komańczy. W niemal zupełnej ciszy. Kolybałem się na fotelu z zamkniętymi oczami dziwnie spokojny jakoś. Inni wyglądali podobnie. A PRZECIEŻ WIEŹLI NAS NA RZEŹ!!!!!
Komańcza, środek nocy raczej niż poranek, bo przecież dopiero kilka minut po drugiej. Wokół, gdzie okiem sięgnąć tłum ludzi. Głównie biegaczy. W tle znajome dźwięki bębnów dodają niesamowitości całemu temu szaleństwu. Jest czas na ostatnie uściski i pozdrowienia, na wspólne zdjęcia... „Wasyl, tu jesteśmy!!!” :))) Wszystko „zapięte na ostatni guzik” – plecak, kijki, czołówka... Jest ciepło. I sucho! :))) Tia... do chwili startu sucho... Potem zaczyna się...
Pierwsze kilometry biegnie się dość lekko. Najpierw asfaltem, potem szutrem. Oczywiście w zupełnych ciemnościach egipskich. Jakże wzruszające są te pierwsze okrzyki: „Uwaga kałuża!!!”... Wszak szkoda nowych bucików ;) Takie „łane”, kupione dwa dni temu!!! Aż mieliśmy ochotę zmienić nazwę naszej drużyny na „Nowe Salomony” :)))
Zaczyna błyskać i grzmieć. Deszcz zacina coraz mocniej. W końcu wpadamy w leśne bezdroża. Rozpoczyna się pierwsza batalia. Z błotem, kałużami, strumykami, ulewą i ciemnościami... Robi się chłodniej... Pojęcia: suchy i czysty znikają we mgle... Pojęcie: „gdzie ja jestem?” nabiera nowego znaczenia. Czy to się dzieje naprawdę??? A może ja śnię, wszak to środek nocy jest?... Bo widzę obraz nie z tego świata – w gęstym lesie, wśród grzmotów i błyskawic, w spowijającej zbocza mgle, w potokach deszczu pnie się bowiem w górę szpaler dziwnych istot ze światełkami na głowach... Kosmici?...
Miało się zrobić widno o czwartej. Ale się nie zrobiło. Nadal było ciemno jak w d... Duszatyni ;) Jeziorka Duszatyńskie ledwie było widać. Przeszkody pod nogami również. Poczułem, że lecę, choć trudno nazwać to lotem. Chyba że trzmiela, bo machałem podobnie łapakami, by złapać równowagę. Złapałem. Zająca. Upitoliłem się jak dziecko w błotku, ale na szczęście nic mi się nie stało. Chyba nieco wystraszyłem tym piruetem Marysię, ale wierz mi Maryś – to było silniejsze ode mnie ;)
Wdrapując się na Chryszczatą postanawiamy skorzystać w końcu z pomocy kijków. Ponieważ przed startem złożyłem je dla wygody, teraz trzeba było je porozkładać. No i zabrałem się do tego trochę jak Jaś Fasola. Zamiast odkręcić – dokręciłem. I to fest! Tak, by już nikt nigdy nie odkręcił. Nie powiem, przy kolejnych próbach odkręcenia feralnego kijka moje miny nie były już trochę jak Jasia, one go przebiły!!! Jedna para kijków robiła więc od teraz za zbędny balast i na pierwszym przepaku na Przełęczy Żebrak musieliśmy je zostawić.
Po krótkim odpoczynku na Żebraku wyruszamy w kolejny etap, 15-kilometrowy odcinek przez Wołosań do Cisnej. Tym razem bieszczadzki krajobraz przypomina mi porę deszczową w dżungli. Wśród wysokich zielonych drzew słychać tylko szum rzęsiście padającego deszczu i głośno śpiewające ptaki. Przedzieramy się wąską, błotnistą ścieżką w ciszy, nie przeszkadzając przyrodzie w porannej rozmowie, czując się trochę jak teleportowani do wietnamskich obrazów Coppoli...
Po drodze bywa, że z niektórymi drużynami „tasujemy” się po kilka razy. Wśród nich rozpoznajemy z radością Dzikiego i Andante, z którymi poznaliśmy się dwa lata temu w czasie sztafety Polska Biega z Piątka do Cieszyna. Fajnie jest znowu razem pobiegać ;) Tomek przekazuje nam przykrą wiadomość, że SFX złapał kontuzję i musiał zrezygnować na Żebraku. Trudno w takie coś uwierzyć. Tyle przygotowań i po kilku chwilach bańka „pryska”... Współczuję Michałowi bardzo, jednocześnie zwiększając czujność, by samemu czegoś nie zmajstrować.
W końcu docieramy do Cisnej. Ostatni kilometr tego etapu to łagodny zbieg szosą asfaltową. Mamy już w nóżkach 32 kilometry. Ale podobno był to ten najłatwiejszy odcinek. Ci co biegną tu już kolejny raz pocieszają nas, że prawdziwy Rzeźnik zaczyna się dopiero od Cisnej. Przed Biurem Zawodów, gdzie zorganizowany jest przepak, brawami witają nas kibice i organizatorzy. Mamy chwilę na małe przebranie mokrych ciuchów, gorącą kawę i batona ;)
Wybiegając z Cisnej trochę się pogubiliśmy. Jakoś tak języki się nam nagle rozwiązały i zamiast patrzeć na oznakowanie szlaku pobiegliśmy jak główna droga prowadziła… A prowadziła na manowce ;) Całe szczęście, że byli tu kibice i szybko zawrócili nas z błędnej ścieżki. Musieliśmy kawałek przebiec torami, by wkrótce zniknąć w gęstym lesie.
Zaczął się najdłuższy z etapów, niemal 20-kilometrowy. Nie wiem czemu, ale tego odcinka tak bardzo się jeszcze nie obawiałem. Bardziej mnie dręczyła myśl jak to będzie z tym następnym, z wejściem na Smereka i połoniny... Pamiętam bowiem doskonale jak kiedyś szedłem z Ustrzyk Górnych przez Caryńską, Wetlińską oraz Smereka i ile mnie to kosztowało wysiłku. Nabawiłem się wówczas odcisków, a nogi miałem całe obolałe. Tym razem mieliśmy pokonać tą samą trasę w przeciwnym kierunku mając za sobą już ponad 50 km w nogach. Jakoś nie potrafiłem sobie tego wyobrazić jak to będzie... ;)
I tak rozmyślając o Smereku i połoninach, ani się obejrzałem jak byliśmy już na Małym Jaśle :))) No jasne, że trochę żartuję :P Marysieńka na podejściach dawała mi niezłą szkołę. Musiałem ratować się nawet słowami: „Pamiętaj, nie możesz mnie zostawić!!!” ;) Troszkę bolało to podejście, ale „dalim” radę. Od tej chwili można było już wreszcie truchtać grzbietem aż do Jasła i Okrąglika. Na tym ostatnim musieliśmy wytężyć wzrok, by nie przejść na słowacką stronę, gdyż też prowadził tam ichni czerwony szlak. My musieliśmy kierować się w lewo na Fereczatą.
Zbieg z Fereczatej był bardzo stromy i kosztował nas sporo siły. Do tego stopnia, że jak dotarliśmy do tzw. Drogi Mirka, pomimo szerokiej utwardzonej alei z niewielkim spadkiem, normalnie nie chciało mi się biec. Choć była wymarzona do biegania. Najpierw więc starałem się szybko maszerować. Marysieńka wolała wolno truchtać, więc ja wziąłem kijki. Po kilku kilometrach droga z szutrowej przeszła w asfaltową. W końcu udało mi się nieco rozkołysać nózie i teraz biegliśmy już razem. Ciągnęła się ta Droga Mirka jak flaki z olejem. Bieganie po asfalcie nie było dzisiaj dla stópek balsamem, oj nie...
W końcu jednak, po ok. 7-kilometrowym tuptanku dotarliśmy do trzeciego przepaku w miejscowości Smerek. Znajdował się on już na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego, tuż za kładką przez Wetlinę. Rety jakie tu bagienko!!! Okrzyki i brawa kibiców kolejny raz dodały nam otuchy i z uśmiecham dobiegliśmy do rozstawionych w pobliżu namiotów z piciem i jedzonkiem :))) A serwowano tu nam pyszne bułeczki z serem i wędliną. Ech, co to był za smak po tym „kosmicznym” batonikowo-żelowym odżywianiu na trasie. Normalnie zżarłem całą bułkę!!! ;)
Trochę „zabradziażyliśmy” na tym przepaku. Jakoś tak ruchy moje były mało ruchliwe, a czas płynął – jak zwykle – bez zwalniania. Musiałem przebrać mokrą koszulkę i założyć Crafta z długim rękawem, bo zacząłem lekko dygotać z zimna. Tu dostaliśmy też drugi komplet numerów startowych, które należało wymienić, gdyż poprzednie były o kilka centymetrów większe i podobno straszyły zwierzynę (wymóg dyrekcji parku). Marychna stała już gotowa do startu, a ja ciągle jakiś nieogarnięty byłem... I tylko słyszałem: „Duda, no dalej, cyraj się!!!”... ;)
Cyraj, cyraj... Odpocząć nie dadzą... A „przeca” przed nami podejście na Smereka! Musiałem sobie jakoś z tym odcinkiem poradzić. Zacząłem układać w głowie myśli... Podzieliłem wirtualnie pozostałe 28 km na trzy części. Pomyślałem, że jak wdrapiemy się już na tego Smereka, to będzie ok 60 km za nami. Pozostanie „tylko” przeskoczyć Wetlińską i „pyknie” kolejna dyszka. A potem to już „pikuś”, ino Caryńska, a za nią meta ;)
O dziwo, podejście – choć mocne – nie „zabiło” mnie. Mało tego, sporo par udało się nam nawet wyprzedzić. Nie omieszkałem się trochę powymądrzać: „A widzisz Maryś, to ci co za krótko odpoczywali, teraz muszą to robić podczas marszu, a my sobie śmigamy” ;))) Hehe... dzisiaj to sobie mogę powspominać i się pośmiać. Ale wtedy to aż tak do śmiechu bardzo nie było. Jednak po dotarciu na szczyt, jak zobaczyłem tą wielką przestrzeń, a przed nami cudowną, tonącą w zieleni traw panoramę – od razu wyszło słoneczko, nie tylko zza chmur, ale i na obliczu „mem” :)))
Na połoninach zaskoczył nas widok tłumów turystów. No tak. Godziny południowe, ładna pogoda, nie ma się więc co dziwić. Z jednej strony na tych wąskich ścieżkach to pewne utrudnienie dla nas ;) Jednak z drugiej mamy w końcu doping, większość wędrowców pozdrawia nas sympatycznie. Nie zapomnę zwłaszcza takich chwil jak ta – mijany młody człowiek schodzi nieco na bok ustępując nam miejsca i bez słowa zaczyna bić brawo skłaniając przy tym głowę... Normalnie „ciary” na plecach... Czułem się wtedy naprawdę wyjątkowo, taki gest dodawał mi skrzydeł i pozwalał choć na chwilę zapomnieć o bólu... :))
Przedarliśmy się jakoś przez zalaną turystami „Chatkę Puchatka” i ruszyliśmy ostro w dół do Berehów. Oj, nie było to lajcikowe zejście. Nóżki bolały od hamowania i balansowania podczas poślizgów w błotnistej mazi. Te zbiegi, a w zasadzie „złazy” mieliśmy wyjątkowo powolne. Strach o wywrotkę, czy kontuzję był na tyle silny, że nie pozwalał nam „puścić” swobodnie nóg, co oczywiście dodatkowo je obciążało. A przez to z każdą chwilą stękały coraz bardziej...
W Berehach Górnych, zanim jeszcze zdążyłem umoczyć dzioba w izotoniku, Marysieńka stała już gotowa i poganiała, by ruszać dalej nie odpoczywając... Ufff... Chłopaki nie płaczą, pomyślałem i ruszyliśmy zaliczyć tego ostatniego „pikusia”, jak go wcześniej nazwałem. Kara za zlekceważenie ostatniej góry okazała się jednak być wyjątkowo bolesna. Podejście na najwyższy szczyt na całej trasie Rzeźnika było nie lada wyzwaniem i jak się potem dowiedziałem, co niektóre kobiety wolą bóle porodowe, od tych caryńskich... ;)
Podejście wydawało się niemal pionowe i bez końca. Zero wiatru, bo ten dmuchał z drugiej strony góry. W pełnym słońcu i okrutnym zaduchu. Z siedmioma dyszkami w nogach, pięcioma na karku i jedną do mety... Połonina Caryńska śmiejąc się pokazywała nam środkowy palec mówiąc – „Pan Pikuś!”... Podniesienie nogi o jeden „stopień” do góry przypominało wejście na Mount Everest, a łapanie oddechu było ostatnim tchnieniem wigilijnego karpia wyciągniętego z wody. Kiedy byliśmy już niemal u szczytu, z gałami na wierzchu i jęzorami do ziemi, w dół schodziła właśnie rozbawiona wycieczka, której przewodnik zachęcił nas do dalszej walki mniej więcej tymi oto słowami: „A co tak słabiutko!? Wszyscy już dotarli na metę, nie macie po co iść, hahaha!”... No ubaw po pachy!!!... ;)
Po dopełźnięciu do grani poczuliśmy nareszcie zbawienny powiew rześkiego zefirku ratującego nas przed ostatecznym rzeźnickim dorżnięciem. Nie wiedziałem, że tyle powietrza mogę w płuca nabrać. Normalnie robiłem same wdechy bez wydechów - te chyba szły drugą stroną ;))) Ależ bosko jest podczas szczytowania – kto szczytował ten wie! :))) To było jak narodziny po ciężkim porodzie. Wstąpiły w nas nowe siły i radość, że już niedaleko do końca. Mimo, iż jeszcze przed chwilą z trudem mogłem jeden krok zrobić, to teraz dało się nawet biec ;) Choć może nie był to elegancki bieg z gracją. Bo przerywany co chwilę głośnym syknięciem po każdym bolesnym uderzeniu czubem buta o sterczące kamienie i skały...
Ostatnie zejście i ostatnie kilometry ;) Teraz najłatwiej o nieszczęście. Tym razem Marysia zalicza piękny lot po potknięciu się o skałę. Udaję się jej wylądować telemarkiem. Skończyło się na lekkich zadrapaniach. Ale było blisko... Ufff... Docierając do skraju lasu, słyszymy od jednego z kibiców, że zostało już 200 metrów do mety, że to już na tej polanie co widać. Szczerze mówiąc ucieszyłem się, ale na bieganie już jakoś nie miałem ochoty. Wtedy, Marychna woła do mnie – „Biegnij!” O masz, odpowiadam – „Nie chce mi się!”. „Biegnij, bo kobietę słyszę za nami!!!”. No tak, wobec takiego faktu nie ma zmiłuj - trza uciekać!!! Walka o jedno oczko w tabeli wyników. A co!!! :))
Gonimy. Wbiegamy na polanę, ale nic tu nie widzę. Żadnej mety! Lecimy więc dalej. Zaczynają się jakieś drewniane mostki przez mokradła. Na każdy trzeba wbiec, a stopnie zarośnięte trawą. Marysia zostaje nieco z tyłu, a ja zaczynam się martwić, by nic się nam na tych ostatnich metrach nie stało. Po chwili doganiamy jakąś drużynę. Widzę niebieską koszulkę tuż przed sobą i zaczynam mieć zakusy na wyprzedzanie. Jednak nie mogę zostawić partnerki, bo w każdej chwili może pojawić się meta, na którą musimy wbiec razem, inaczej grozić nam będzie dyskwalifikacja. Do tego Marysieńka krzyczy za mną: „Dareczku, pamiętaj o 100 metrach!”. Nieco zatem zwalniam, ale niewiele. Co chwila łypiemy okiem w tył, czy nas gonią.
Maryś zbiega teraz jak sarenka. A to ci dopiero. Znaczy oszukiwała mnie cały czas, że się boi. Ech, że głos tej kobiety za nami dopiero tuż przed metą się pojawił... ;) W końcu przebiegamy mostek nad Wołosatym i przed nami wyrastają do pokonania... schody!!! Łorety, rety... Za co ta pokuta!?? Na szczęście siłą rozpędu pokonujemy tą dodatkową przeszkodę i wbiegamy na znajdującą się tuż za nią metę. TAK, TO JUŻ KONIEC RZEZI!!! Blisko 80-kilometrową trasę pokonaliśmy w 13 godzin 25 minut i 58 sekund. :)))
Wielka, naprawdę wielka radość. Z pokonanego dystansu, z pokonanych słabości, z kolejnego spełnionego marzenia. Tak jak stoimy wchodzimy do potoku. W butach do wody po kolana. Jest bosko. Siedzę w tej wodzie i cieszę się jak dziecko. I jak dziecku, nie chce mi się z niej ruszyć. Niezapomniane chwile, piękne emocje... Pomimo zmęczenia jakoś zaczyna mi być żal, że to już koniec. Marysieńka natomiast krzyczy: „Nigdy więcej Rzeźnika!!! Wolę dwie setki!!!” Ale jej uśmiech mówi wszystko ;)))
Pomimo, że Marychna wolała dwie setki, wraz z innymi poszliśmy jednak do pobliskiej tawerny na piwo. I było to najlepsze piwo na świecie jakie kiedykolwiek piłem!!! :)))
Pod wieczór w Cisnej, po odświeżeniu się i przebraniu, spotkaliśmy się z Treborusem i jego partnerem rzeźnickim na kolacji pod parasolem w pobliskiej karczmie. Buziole cieszyły się wspomnieniami i świeżymi jeszcze emocjami, a także pysznym jedzonkiem, normalnym jedzonkiem :P Ja z przyjemnością wpałaszowałem pierogi ruskie, inni woleli mięsko na patyczku... Podczas rozmowy wyszło, że przybiegliśmy do mety niedługo po Roberciku i Adamie. Wyglądało na to, że dzieliło nas bardzo niewiele. Ale dokładniejszych wyników jeszcze nie znaliśmy.
Jakże wielkie było nasze zaskoczenie, kiedy po powrocie do domu znalazłem w necie zdjęcie finiszującego Trebiego, a w tle kilka metrów dalej, tuż za Adamem biegnącym w niebieskiej koszulce... – JA Z MARYSIĄ!!! Zajrzałem szybko w wyniki a tam?... 6 SEKUND RÓŻNICY!!! A najdziwniejszą na świecie rzeczą jest to, że kompletnie się nie widzieliśmy!!! Nawet po wbiegnięciu na metę :))) Cóż, czasem niemożliwe jest możliwe ;)
Ech, za rok już się tak łatwo nie damy! Muszę tylko nagrać sobie w telefonie kobiecy głos... :P … „Ałć!... ałć!... ałć!... Maryś!... Za co???!!!”… „Ja ci dam, za co?... Ja ci dam!!!... Za rok po pół godziny na przepakach wylegiwać się nie będziesz!!!...” :)))
Na koniec jeszcze raz oddaję głos mojej Partnerce, która w swych przemyśleniach znakomicie podsumowała tegoroczny Bieg Reźnika:
„Czy nie miałam „zakusów” by powalczyć o wynik, czy nie miałam chwil zwątpienia???
Jasne, że miałam… przez całą trasę miałam. Jednak zanim zdecydowałam się na start powiedziałam sobie, że ten start będzie sprawdzianem własnej wytrzymałości i charakteru, a nie biegiem na czas. Jedynie ostatnie metry dałam się „ponieść” ambicji… i okazało się, że nawet dość ostry zbieg nie był tak straszny. O wynik powalczymy…. w następnej edycji biegu. Co prawda podczas podejścia na Caryńską kilka razy zarzekałam się… nigdy więcej. Ci, którzy mnie znają, wiedzą że to nie pierwszy raz… zapewne i nie ostatni.
Zwątpienie???…
Tak, był taki moment, kiedy chciałam powiedzieć DAREK… TUTAJ ZOSTAJĘ, kiedy myślałam, że nie dam rady zrobić choćby jednego kroku więcej, kiedy miałam wrażenie, że w powietrzu, które tak łapczywie „łykam” nie ma tlenu. Darek co chwilka powtarzał Maryś weź lek… a ja pomimo, iż miałam go pod ręką bałam się, bo musiałabym na kilka sekund wstrzymać oddech, a miałam wrażenie, że tego mogę nie „przeżyć”.
Co „dał” mi Rzeźnik??
Dał jeszcze większą pewność siebie. Nauczył myśleć w czasie biegu nie tylko o sobie i własnych słabościach, ale i o partnerze z pary, o jego ewentualnych słabszych chwilach. Nauczył wzajemnego wspierania się.
Uświadomił, że życie jest piękne, kiedy spełniają się marzenia, kiedy można i nie boi się ich spełniać. O zmęczeniu i bólu się zapomina, a wspomnienia zostają na zawsze. Wspomnienia wzbogacają, czynią nas szczęśliwymi…
Wszystkim wahającym się polecam słowa: „Żyj kolorowo chwilą tęczową, „łap” każdy dzień dopóki trwa i ciesz się życia przygodą… życie masz jedno, a czas tak szybko gna…”
Jakieś rady dla przyszłych „rzeźnickich” par?
Nie wiem czy mam prawo udzielać rad, nie ma bowiem dwóch identycznie reagujących osób. Jedno wiem – wybierając partnera na ten bieg trzeba mieć do niego bezgraniczne zaufanie. Trudno w to uwierzyć, ale do Darka miałam większe zaufanie niż do samej siebie. Gdybym miała wybierać raz jeszcze na pewno wybór padłby znowu na niego właśnie... i chyba nie przesadzę, jeżeli napiszę, że bez niego w tym roku Rzeźnika nie byłoby… I chyba te słowa to najcenniejsza rada dla przyszłych Rzeźnickich par…”